poniedziałek, 19 sierpnia 2019

Recenzja: maseczki Cloud Mask, Bielenda

Recenzja: maseczki Cloud Mask, Bielenda
Od kiedy tylko chmurkowe maseczki Bielenda pojawiły się w sprzedaży, wiedziałam że prędzej czy później będę musiała je wypróbować. Spójrzcie tylko na te oczęta - sama słodycz! I mimo, że same maseczki pojawiły się u mnie dość dawno i nawet miały swoją sesję zdjęciową, to ich zużywanie wcale nie szło mi jakoś specjalnie dobrze. A dlaczego? O tym m.in. w dzisiejszym wpisie!
Maseczki bąbelkujące pojawiły się w Polsce tuż za szałem na pielęgnację w koreańskim stylu. Początkowo efekt taki można było uzyskać wyłącznie w maskach w płachcie i nawet kilka udało mi się swego czasu wypróbować, o czym pisałam Wam w poście o maskach Skin79 LINK. Później miałam styczność z maską bębelkową marki AA LINK i coś mi w tej masce nie do końca odpowiadało. Jednak nie zrażona postanowiłam spróbować, jak spodobają mi się zachwalane przez dziewczyny z blogosfery chmurki Bielenda. 
Bąbelkująca maseczka detoksykująca Merry Berry, Bielenda
Ma ładny owocowy zapach, taki jagodowo-borówkowy. Maseczka to koktajl z jagód acai, aktywnego węgla i ekstraktu z malin i żurawiny, które mają przywrócić naszej skórze promienność i świeżość. We wnętrzu uroczego opakowania-chmurki znajduje się niebieskawa galaretka, którą dość szybko musimy nałożyć na skórę. Trochę obawiałam się co oznacza to "szybko" wiadomo bowiem, że wyciskanie produktu z opakowania-saszetki czasami trochę trwa. Jednak okazało się, że idealnie na spokojnie nałożyłam maseczkę na całą twarz zanim zaczęła ona zmieniać się z piankę. 
Początkowo pianka była nawet przyjemna, jednak później znacznie urosła, a pęcherzyki powietrza zaczęły pękać i niesamowicie mnie łaskotać! I to właśnie pojawił się ten sam problem, co przy masce AA, bo o ile w tych na płachcie nie czułam tego tak mocno, o tyle przy bezpośrednim nałożeniu na skórę łaskotanie było dla mnie bardzo trudne do zniesienia i nie byłam w stanie wytrzymać zalecanych 10 min aplikacji :D Kiedy już działanie maseczki zaczynało mnie za mocno drażnić po prostu zmyłam ją ze skóry. Mimo krótszej aplikacji zauważyłam, że skóra po maseczce była delikatniejsza w dotyku i odświeżona.

Skład: Aqua (Water), Methyl Perfluorobutyl Ether, Methyl Perfluoroisobutyl Ether, Glycerin, Biosaccharide Gum-4, Propylene Glycol, Vaccinium Macrocarpon (Cranberry) Fruit Extract, Rubus Idaeus (Raspberry) Fruit Extract, Acrylates Copolymer, Carbomer, Euterpe Oleracea (Assai) Fruit Extract, Charcoal Powder, Xanthan Gum, Coco-Glucoside, Cocoamidopropyl Betaine, Sodium Laureth Sulfate, Citric Acid, Maltodextrin, Triethanolamine, Disodium EDTA, Polysorbate-20, Ethylhexylglycerin, Potassium Sorbate, Sodium Benzoate, Phenoxyethanol, Parfum (Fragrance), Hexyl Cinnamal, CI 42090
Bąbelkująca maseczka rozświetlająca Mohito Despacito, Bielenda
Miała piękny, świeży zapach, który zawdzięczała ekstraktowi z mięty i limonki. Aplikując ją na skórę wiedziałam już czego mogę się spodziewać po uczuciu łaskotania, postanowiłam jednak wytrzymać nieco dłużej niż poprzednio i nawet się udało, choć do 10 min zdecydowanie dużo mi jeszcze brakowało :D 
Maseczka przypominała w konsystencji zielonkawą galaretkę i bez problemu nakładała się na skórę. Tak jak i poprzedniczka po chwili zamieniała się w puszystą piankę, która rosła i rosła, aż pęcherzyki zaczynały pękać. To łaskotanie podczas pękania nie jest jakieś bardzo intensywne, jednak moja granica drażnienia już jest przekroczona no i niestety chyba formuła bąbelkująca po prostu nie jest dla mnie. Przyznaję jednak, że maseczka bardzo łatwo się zmywa, a po umyciu skóry moja twarz wyglądała promiennie i ładnie. 

Skład: Aqua (Water), Methyl Perfluorobutyl Ether, Methyl Perfluoroisobutyl Ether, Glycerin, Propylene Glycol, Citrus Aurantifolia (Lime) Fruit Extract, Mentha Piperita (Peppermint) Leaf Extract, Panthenol, Acrylates Copolymer, Coco-Glucoside, Carbomer, Triethanolamine, Cocoamidopropyl Betaine, Xanthan Gum, 3-O-Ethyl Ascorbic Acid, Sodium Laureth Sulfate, Polysorbate-20, Citrus Aurantium Dulcis Peel Oil Expressed, Disodium EDTA, Ethylhexylglycerin, Potassium Sorbate, Sodium Benzoate, Phenoxyethanol, Parfum (Fragrance), Butylphenyl Methylpropional, Limonene, CI 19140, CI 42090
Bąbelkująca maseczka energetyzująca Mango Balango, Bielenda
Ekstrakt z mango, papaji i olejku awokado to składniki trzeciej chmurki z Bielendy. To one zapewniają tak pyszny i słodko-owocowy zapach maseczki! Aplikacja przebiegała mi tak samo sprawnie, jak w przypadku poprzednich dwóch masek, jednak akurat tego dnia moja skóra była jakoś bardziej wrażliwa, a piana zrobiła się taka duża, że zaczęła mi wchodzić do oczu. Trochę mnie to zestresowało, ale okazało się, że piana nic a nic nie szczypie w oczy i zupełnie nie ma czego się obawiać! Jednak ponieważ piany było sporo to częściowo starłam ją zwłaszcza z miejsc, gdzie szczególnie drażniło mnie łaskotanie. I odkryłam, że wystarczy jak nie mam maseczki pod nosem i już bąbelkowanie robi się całkiem znośne! TADAM! Znalazłam sposób na maseczki-chmurki!
 Po zmyciu maseczki skórę miałam fajnie odżywioną i gładką. Piękny zapach i miękka skóra wprawiły mnie w dobry nastrój. Ta maseczka zdecydowanie najbardziej przypadła mi do gustu ze wszystkich chmurek. 

Skład: Aqua (Water), Methyl Perfluorobutyl Ether, Methyl Perfluoroisobutyl Ether, Glycerin, Betaine, Camellia Sinensis (Tea) Leaf Water, Mangifera Indica (Mango) Fruit Extract, Persea Gratissima (Avocado) Oil, Acrylates Copolymer, Triethanolamine, Carbomer, Xanthan Gum, Coco-Glucoside, Cocoamidopropyl Betaine, Carica Papaya (Papaya) Fruit Extract, Vegetable Oil, Sodium Laureth Sulfate, Polysorbate-20, Disodium EDTA, Ethylhexylglycerin, Potassium Sorbate, Sodium Benzoate, Benzyl Alcohol, Phenoxyethanol, Parfum (Fragrance), Limonene, CI 14700, CI 19140
Bąbelkująca maseczka nawilżająca Banana Cabana, Bielenda
Od razu się przyznam, że nie należę do fanek zapachu banana, choć sam owoc uważam za całkiem smaczny. Jednak aromat zawsze kojarzy mi się w najlepszym razie z koktajlem bananowym i takie też miałam skojarzenie przy czwartej maseczce. Prócz ekstraktu z banana w składzie maseczki znajduje się także miód, a oba składniki mają zapewnić naszej skórze komfort, gładkość i promienny wygląd. 
Pamiętając o moim odkryciu dotyczącym aplikacji nie nałożyłam żółtej galaretki na skórę pod nosem, gdzie najgorzej znosiłam łaskotanie. Piana urosła, a ja w końcu mogłam cieszyć się tym "przyjemnym gilgotaniem", jak określały swoje odczucia przy tych maseczkach inne blogerki. Nie wytrzymałam zalecanych 10 min aplikacji, ale i tak było to zdecydowanie najdłuższe używanie ze wszystkich chmurek! Maska pozostawiła moją skórę delikatną i lekko rozświetloną. Bardzo mi się ten efekt podobał! 

Skład: Aqua (Water), Methyl Perfluorobutyl Ether, Methyl Perfluoroisobutyl Ether, Glycerin, Trehalose, Betaine, Propylene Glycol, Mel (Honey) Extract, Musa Sapientum (Banana) Fruit Extract, Carbomer, Acrylates Copolymer, Triethanolamine, Coco-Glucoside, Cocoamidopropyl Betaine, Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Oil, Sodium Laureth Sulfate, Polysorbate-20, Xanthan Gum, Disodium EDTA, Ethylhexylglycerin, Potassium Sorbate, Phenoxyethanol, Parfum (Fragrance), Linalool, CI 19140

Podsumowując moją przygodę z maseczkami Cloud Mask marki Bielenda okazało się, że bąbelkowanie nie dla każdego jest "przyjemnym łaskotaniem". Ku mojemu zdziwieniu delikatnie pieniąca się maseczka zwłaszcza początkowo sprawiała mi więcej katuszy niż radości. Na szczęście odkryłam, że najwrażliwszą mam skórę tuż pod nosem i gdy tam nie nałożę maseczki, to da się to pękanie bąbelków nawet wytrzymać^^ Jedno trzeba przyznać maseczkom-chmurkom - sprawiają sporo radości! Zaczynając od tego łaskotania (nie zrażajcie się, naprawdę sporo osób mówi, że jest to dla nich bardzo przyjemne xd), aż po to jak wygląda się jako człowiek-chmurka. Wbrew pozorom też maseczki nie są tylko słodkim bajerem dla umilenia popołudnia, ale po ich aplikacji zauważymy odczuwalne działanie na skórze. Nie jest to może długotrwały efekt, bo zazwyczaj utrzymywał się około pół do jednego dnia, ale w zasadzie większość maseczek ma takie działanie. Uważam jednak, że maseczki Cloud Mask są ciągle jeszcze ciut za drogie, jednak obstawiam, że to dlatego iż wciąż są nowościami i raczej cena ta będzie spadać. Czy kupię chmurki ponownie? Przy moich bardzo dużych zapasach maseczkowych jest to mało prawdopodobne, jednak gdybym w przyszłości chciała znów poczuć się jak chmurka z pewnością sięgnę po wersję Mango Balango o przepięknym zapachu mango lub orzeźwiającą Mohito Despacito. Poznałyście już bąbelkujące maseczki Bielenda? Jak się u Was sprawdziły?  



czwartek, 15 sierpnia 2019

Denko, czyli zużycia kosmetyczne LIPIEC 2019

Denko, czyli zużycia kosmetyczne LIPIEC 2019
Mogłam się tego spodziewać, że po czerwcowym dużym denko to lipcowe będzie raczej "standardowe". Mimo wszystko jednak 17 pełnowymiarowych produktów, 6 maseczek i 8 próbek to nie takie mało, jakby na to nie patrzeć. Zapraszam do przeglądu kosmetyków, które udało mi się zużyć w minionym miesiącu. 
Lipiec minął mi zdecydowanie zbyt szybko. Upały nie nastrajały do zbytniej aktywności, nawet testowanie niektórych kosmetyków było trudne. Chyba najlepiej szło mi ze zużywaniem produktów pod prysznic :D Przyznaję, że nie czuję się najlepiej w takich temperaturach. Zdecydowanie bardziej wolę takie 21-23 stopnie. Zwłaszcza, że na moim poddaszu nawet nocą potrafiło być 29 stopni! Uff. Całe szczęście, że te gorące dni już powoli za nami! 
DO TWARZY
- peeling micelarny do twarzy Nutra Effects, Avon - ma konsystencję żelu z dużą ilością drobin ścierających, które dobrze oczyszczają skórę. Kosmetyk był bardzo wydajny, ale przyjemny w stosowaniu i chętnie wrócę do niego w przyszłości. Więcej o nim pisałam w poście o nowościach Avon (1) LINK 
- tonik z olejkiem z drzewa herbacianego Love Nature, Oriflame - delikatny, odświeżający tonik o przyjemnym zapachu. Mój zdecydowany faworyt z tej serii Love Nature. Więcej o nim poczytacie we wpisie o kosmetykach Love Nature LINK
- różany tonik do twarzy Magic Rose, Evree - mój ulubieniec i faworyt, do którego lubiłam wracać. Pachniał przepięknie różami, odświeżał i koił skórę, a przy tym miał najlepszy spray na świecie, który robił delikatną mgiełkę ;3 Niestety firma z powodów kłopotów została podobno rozwiązana, a ja od jakiegoś czasu bezskutecznie szukam w sklepach, czy nie ostały się gdzieś choćby ostatnie sztuki tego kosmetyku. O nim i o kolejnym toniku tej marki pisałam kiedyś przy okazji pielęgnacji twarzy LINK
- hamamelisowy tonik odświeżający do twarzy, Evree - ten produkt już nie przypadł mi tak mocno do serca głównie z powodu nieciekawego dla mojego nosa zapachu. I mimo małego opakowania męczyłam się z nim dość długo. Aż w końcu "wymęczyłam"...
- krem na dzień Reversalist Blur 3 w 1, Avon - krem z linii Reversalist, ale o działaniu "upiększającym". Zawierał małe drobinki samoopalające, dzięki którym nasza skóra dzień po dniu nabierała ładnego kolorytu i lekkiej opalenizny. Nie był to taki mocny i natychmiastowy efekt, jak po innym kremie tej marki (Nutra Effects Radiance), ale dawał dzięki temu bardzo naturalną opaleniznę i ładny koloryt. Krem miał lekką konsystencję, szybko się wchłaniał i z powodzeniem nadawał się pod makijaż. Posiadał przy tym filtr SPF 20, co czyniło go idealnym kremem na całą wiosnę. Chętnie do niego wrócę w przyszłości, bo moja skóra bardzo się z nim polubiła. Problemem jest tylko jego dostępność, bo pojawia się tylko w niektórych katalogach i trzeba "polować".
- masło do ciała Dornröschen, Alverde - używałam uniwersalnie do wszystkiego zazwyczaj do rak i ciała, choć zdarzyło mi się i do twarzy. "Dornröschen" to urocza nazwa na "Śpiącą Królewnę" i muszę przyznać, że nigdy bym się tego sama nie domyśliła :D Masło było zamknięte w niewielkim, plastykowym opakowaniu o pojemności 50 ml. Kosmetyk był dość treściwy i miał przyjemny lekko ziołowy zapach. Poznałam go dzięki uprzejmości Talarkowej, która swego czasu podarowała mi je w prezencie :)
- próbka kremu pod oczy Inspired by Autumn, Senelle - bardzo treściwy kremik pod oczy, który otrzymałam do wypróbowania podczas targów kosmetyków naturalnych. Niestety jego bogata, wręcz tłustawa formuła oraz ziołowy zapach nie przypadły mi do gustu i ostatecznie nie jestem zainteresowana pełnowymiarowym produktem.
- sztyft do opalania Sun Care, Oriflame - mimo, że zupełnie nie zmienił swojej konsystencji, czy zapachu to nie sądzę, aby po ponad 7 latach od terminu ważności zachował jakiekolwiek ze swoich właściwości. Innymi słowy: zawieruszył się gdzieś przy poprzednich porządkach, więc w końcu go wyrzucam.
- podkład Age Defying Foundation Giordani Gold, Oriflame - ujędrniający podkład o bardzo przyzwoitym kryciu i przyjemnej konsystencji. Zakrywa wszelkie niedoskonałości, jednak nie robi efektu maski, a skóra wygląda naturalnie i świeżo. Idealnie wygładzał i ujędrniał skórę, a także dawał efekt delikatnego rozświetlenia. Podkład długotrwale nawilżał skórę i chronił ją przed czynnikami atmosferycznymi, jak zimno i wiatr. Miałam odcień Light Ivory, który był dla mnie idealny przez całą zimę i wczesną wiosnę. Później może troszeczkę ciut za jasny, ale dało się go łatwo przybrązowić. Podkład zamknięty był w szklanej butelce z pompką. I o ile szklane opakowania są rzeczywiście ekskluzywne i przyjemne, o tyle zawsze jest problem z wydobyciem końcówki kosmetyku. I tak było też i tutaj, dlatego do denka leci dopiero ostatecznie dopiero teraz. 
- roletka Celebre, Avon - zapach do nakladania punktowego, dość gęsta konsystencja. Chciałam ją sobie przelać do butelki z piskaczem, żeby mi się wygodniej korzystało i..rozwaliłam butelkę oryginalną.
- krem do stóp Lipidro, Gehwol Med - przeznaczony jest do pielęgnacji suchej skóry. Krem zawiera mocznik, olejek z sandałowca i awokado oraz wyciąg z alg. Skutecznie zapobiega rogowaceniu naskórka, a także pielęgnuje wrażliwą skórę. Krem ma białą konsystencję, jest bezwonny, a tubka zawiera 20 ml. Mimo niewielkiej ilości krem był dość wydajny, bo niewielka ilość jest potrzebna na wysmarowanie całych stóp. Już jednorazowa aplikacja znacznie przyczynia się do poprawy wyglądu skóry. Chętnie do niego wrócę, gdy odkopię się z zapasów. Oczywiście to NIE JEST kosmetyk do twarzy, tylko mi się do zdjęcia zaplątał... :)
DO CIAŁA
- balsam do ciała DermaSpa Goodness, Dove - ma przepiękny zapach i nadaje skórze miękkość i gładkość. Skóra po użyciu tego kosmetyku jest jedwabista w dotyku i delikatnie rozświetlona, no cudo!  Pamiętam, że kiedyś dłuugo czaiłam się, aż ten balsam będzie w promocyjnej cenie, a później przepadł w czeluściach moich zapasów. Całe szczęście, że przypomniałam sobie o nim i zaczęłam używać! To co podoba mi się w nim najbardziej to przepiękny, otulający zapach, który utrzymuje się dość długo po aplikacji balsamu. Ten kosmetyk sprawia, że od razu czuję się piękniejsza i właśnie za to uczucie tak bardzo go polubiłam ;3 
Balsam jest dość gęsty, w konsystencji przypomina prawie masło do ciała, ale dzięki opakowaniu-tubie wygodnie wydobywa się go z butelki. Wchłania się bardzo dobrze i można go dokładać, jeśli czujemy, że w danej partii ciała chciałybyśmy nieco więcej nawilżenia. Skóra po balsamie jest gładka, miękka i miła w dotyku. Ten efekt utrzymuje się na wiele godzin. Zdecydowanie chętnie wrócę w przyszłości!
- rozświetlający balsam do ciała 7 w 1 Satynowy blask, Avon (Skin so soft enchance & glow body lotion 7 in 1) - celowo podaję tutaj pełna nazwę tego produktu, gdyż jest jeszcze bardzo podobna wersja nadająca stopniową opaleniznę. Wersja, której używam jest do średniej karnacji, dlatego myślę efekt opalenizny był u mnie znacznie bardziej widoczny. Balsam nakładałam za pomocą rękawicy. Balsam nadawał mojej skórze efekt lekko złocistej opalenizny, która była mocniejsza gdy używałam go regularnie :D Skóra miała ładny koloryt, wyglądała zdrowiej i bardziej świeżo. Zapach jest charakterystyczny dla produktów brązujących, ale też można go znieść. Kosmetyk bardzo dobrze się wchłaniał i nie było problemu z długim czekaniem przed nakładaniem ubranie. Balsam zgodnie z opisem producenta zawiera ekstrakt z nasion amarantusa i olejek jojoba. Moja wersja to jeszcze stare opakowanie, obecnie w katalogu wygląda on nieco inaczej. Ja jestem z balsamu bardzo zadowolona, efekt brązujący jest ładny, ale nie rzucający się w oczy. Jednak trzeba pamiętać, że mam dość jasną karnację, więc u osób z ciemniejszym kolorem skóry może to wyglądać inaczej.  
- żel pod prysznic X-treme Senses, Avon - męski żel pod prysznic o formule 2w1, czyli można nim także umyc włosy. W zapachu można było wyczuć nuty grejpfruta i cedru. Żel dobrze się pienił i nie powodował uczucia suchości skóry po myciu. 
- żel pod prysznic Prowansalska Figa, Le Petit Marseillais - otrzymałam go do testowania w ramach Klubu Recenzentki Wizaż w kwietniu. Żel ma lekko różową, przeźroczystą konsystencję. Dobrze się pieni oraz doskonale zmywa z ciała wszelkie zanieczyszczenia, dając uczucie orzeźwienia i czystości.Największym zaskoczeniem był dla mnie jego zapach. Po nazwie Prowansalska Figa spodziewałam się bardzo słodkiego zapachu, ten jednak jest zupełnie inny! Obok delikatnej słodkawej nuty wyraźnie wyczuwam w nim nuty roślinne i ziemne. Ten żel pachnie jak sad lub ogród po deszczu! Kosmetyk ma pH neutralne dla skóry i biodegradowalną bazę myjącą. Został wzbogacony o składniki pochodzenia roślinnego. Łagodna pianka oczyszcza skórę i nie powoduje jej wysuszania. Ja mam skórę mieszaną i dla mnie nawilżenie po użyciu tego kosmetyku jest odpowiednie. Kosmetyk ma standardową wydajność, a dzięki płaskiej nakrętce, na której możemy ustawić butelkę pod koniec używania butli, zużyjemy go do ostatniej kropelki. 
- płyn do higieny jamy ustnej Tea & Lemon, Colgate - jeden z moich ulubionych płynów do higieny z powodu delikatnego smaku, który nie podrażnia moich dziąseł. 
- żel pod prysznic o zapachu różowych grejpfrutów, The Body Shop - mój totalny ulubieniec jeśli chodzi o zapach, o czym zresztą pisałam Wam przy okazji ostatniego haul'u zakupowego LINK. Kosmetyk zawiera w swoim składzie miód z Etiopii i jak wszystkie produkty tej marki jest produkowany zgodnie z zasadami uczciwego handlu. Opakowania kosmetyków The Body Shop mogą w całości zostać poddane recyklingowi. Żel przyzwoicie się pieni i dobrze oczyszcza skórę nie wysuszając jej. Orzeźwiający zapach grapefruita czuć jeszcze jakiś czas po aplikacji. Używany nawet na podrażnioną np. słońcem skórę jest dla niej delikatny. Zapach jest intensywny i przyjemny zarówno dla mnie, jak i dla mojego narzeczonego. To chyba dlatego mam wrażenie, że znikał mi jakoś szybciej... Bo sam kosmetyk jest raczej wydajny i niewielka ilość wystarcza na umycie całego ciała. Co ciekawe jeśli przypadkiem poczujecie smak tego żelu, to..jest on bardzo gorzki! Pewnie, aby zniechęcić ludzi do zjadania go :D
- emulsja do higieny intymnej z szałwią i ogórkiem, Biały Jeleń - to moje pierwsze spotkanie z kosmetykami tej firmy i wyszło całkiem dobrze. Żel ma delikatną formułę, bardzo subtelny zapach i prawie wcale się nie pieni. Myje i pielęgnuje okolice intymne bez podrażniania. Nie jest jednak zbyt wydajny. Działa poprawnie, ale szału nie robi. Bardzo już tęsknię za żelem z Tess... Muszę zrobić sobie większe zapasy! 
PRÓBKI I MASECZKI
Pomimo, że sezon wyjazdowy w pełni, to nie zauważyłam jakiejś szalonej ilości próbek w zużyciach :) Pokrótce mówiąc kremy serii Roval Velvet Oriflame (na dzień i na noc) oraz krem Hydro-Advance Anew z Avonu były w działaniu całkiem poprawne, o lżejszych formułach i dość szybkim wchłanianiu. Podobnie jak o serum NovaAge z Oriflame niewiele mogę o nich powiedzieć po jednorazowej przygodzie, jak tylko to że działały dobrze, nawilżenie było w porządku, ale też szczególnie się nie wyróżniły bym je zapamiętała. Próbki koreańskich masek na noc - Moisturing Honey i Nourishing Rice z COSRX zużyłam jako kremy na noc. Były przyjemne, ale niewiele więcej pamiętam z ich działania :D Zaskoczyła mnie za to konsystencja Water Drop Sleeping Pack marki Lioele, bo była rzeczywiście jak krople wody! Wodniste serum było bardzo wydajne i przyjemnie nawilżało skórę. Chętnie wypróbowałabym je nieco dłużej (choć nawet ta mała próbka wystarczyła mi na kilka użyć).
 - próbka naturalny żel regenerujący pod prysznic Yunnan, Yope - ultradelikatny i bardzo przyjemny z stosowaniu żel, który bardzo przypominał mi mydło w płynie tej samej marki. Być może dlatego, że tylko z tym produktem miałam wcześniej od czynienia :) Zapach herbaty był naprawdę piękny, a przy tym nie duszący. Myślę, że gdyby udało mi sie odkopać z zapasów żeli pod prysznic, to taki produkt z Yope byłby ciekawą odmianą. 
- plasterki przeciw wypryskom Isana Young, Isana - kupiłam je z polecenia koleżanki i okazały się prawdziwym strzałem w dziesiątkę! Zawierają alkohol i kwas salicylowy, dzięki czemu bardzo szybko wysuszają pryszcze. Najczęściej wystarczy nakleić taki plasterek na całą noc, a rano wszystko jest już zagojone. W opakowaniu są trzy listki po 12 sztuk, razem 36 sztuk za około 9 zł. To zdecydowanie czyni je jak dotąd najtańszymi plasterkami, dlatego z pewnością będę do nich wracać.
- mikropeeling wygładzający Głębokie Oczyszczanie, Lirene - przyjemny peeling-maseczka o ładnym kwiatowym zapachu. Zawierał wyciągi z lotosu, bambusu, lilii wodnej i cytryny. Drobiny ścierające były nieduże, ale dobrze radziły sobie ze ścieraniem martwego naskórka. Jedyny, co mogę zarzucić temu produktowi, to że nie został on zamknięty w tubie, a jedynie w jednorazowej saszetce. Myślę, że wiele osób sięgałoby po niego częściej :)
- maseczki z serii Be Beauty, Marion - pozostałości po testowaniu maseczek z Biedronki, o których pisałam Wam w poście im poświęconym - zapraszam LINK
- maseczki z serii Cloud Mask, Bielenda - doczekały się swojej recenzji, która pojawi się dosłownie na dniach, więc "stay tuned!". 

I choć samą mnie to nieźle zaskoczyło to...KONIEC MASECZEK! Po prostu w minionym miesiącu częściej sięgałam po maski z tubkach oraz glinkowe, które jeszcze nie dobiły dna :) Znacie któreś z kosmetyków z mojego denko? Jak się u Was sprawdziły? Dajcie też znać, jak tam Wasze zużycia w lipcu! 

piątek, 9 sierpnia 2019

#haul nie tylko kosmetyczny LIPIEC 2019

#haul nie tylko kosmetyczny LIPIEC 2019
Każdego miesiąca obiecuję sobie, że już nic więcej nie kupię. I każdego, gdy piszę posta zakupowego, uświadamiam sobie jak dużo było tego "nic" :D Zapraszam Was na garść nowości z lipca, czyli haul nie tylko kosmetyczny. 
Bardzo lubię zakupy w The Body Shop i dlatego staram się omijać go szerokim łukiem. Brzmi jak hipokryzja? Nic podobnego, ja po prostu zawsze na coś się tam skuszę! I to dlatego! :) Jednak tym razem miałam pretekst w postaci drewnianego grzebienia, o którym pisałam Wam w moim wpisie na temat pielęgnacji włosów (LINK). Grzebień sprawdza się doskonale, tak samo zresztą jak i inne produkty, jak gąbka-myjka do twarzy oraz miniaturowy żel i miniaturowe masło z serii Fuji Green Tea. Ahh! jak te kosmetyki pięknie i orzeźwiająco pachną! 
W tym roku mój wyjazd wakacyjny przypadał na przełom lipca i sierpnia, dlatego część zakupów to sprawunki z myślą właśnie o tej wyprawie. Tak było z klapkami w paski oraz nowym etui na okulary z Sinsay. Cenowo nie były drogie, a poprzednie tego typu etui miałam kilka lat i zepsuł się już w nim zamek. Oczywiście klapki nie są zbyt wygodne, ale kupiłam je z myślą o wkładaniu pod prysznicem i w tej funkcji sprawdziły się bardzo dobrze. 
Także z myślą o wszelkich wyjazdach kupiłam podróżną wersję szczotki Olivia Garden. O niej także poczytacie we "włosowym" wpisie (LINK). Dodam tylko, że nadal nie zdjęłam naklejki z lusterka, bo moim zdaniem jest ono jednak zbyt małe, ale można się w nim przejrzeć ;). 
W Hoomla spełniłam moje małe marzenie jakim było posiadanie widelczyków do ciasta lub do owoców. Wiem, że to żaden szał, ani nowość, ja jednak jak dotąd nie miałam takich sztućców. Widelczyki mają ciemny kolor i zostały już przetestowane na domowym tiramisu. Test wypadł pomyślnie! 
Od kiedy zobaczyłam na IG marki Neonail informację o ich GUM Peel - Off to ciągle o niej myślałam. W założeniu miał to być dla mnie idealny produkt, dzięki któremu w końcu mogłabym malować ładnie swoje paznokcie samodzielnie! Gumą "maluje" się skórki wokół paznokci, a po jej zaschnięciu możemy ją łatwo zdjąć niczym maskę peel-off. Malując płytkę paznokciową nawet gdy wyjedziemy na skórki, to możemy łatwo ten błąd naprawić i nasz mani wygląda świetnie. Brzmi nieźle, prawda? Niestety nie umiem posługiwać się tym kosmetykiem i jak na razie nie ma miedzy nami takiej miłości, jakiej się spodziewałam. Guma nakłada mi się zbyt grubą warstwą, długo wysycha, jak wysycha to sama ją sobie przypadkiem zdejmuję, albo po pomalowaniu okazuje się, że tam gdzie mi najbardziej zależało to i tak wyjechałam, albo że lakier się rozwarstwił w tym miejscu itp. Słowem - jest to produkt, którego używania trzeba się nauczyć. Jednak nie zrażajcie się moją opinią, bo ja mam naprawdę dwie lewe ręce w dziedzinie paznokci...
Herbatki Five O'Clock to totalny zakup pod wpływem chwili. Przed stoiskiem była wielka reklama herbaty Iced Tea, którą można przygotowywać na zimno (herbatę, nie reklamę!). Weszłam zaciekawiona i efekty jak widać... Najbardziej posmakowała mi herbata Fresh Mint Ice Tea. Jest to herbata typu rooibos, czyli czerwona. Zaparzam ją na zimno tzn. kilka łyżeczek zalewam zimną wodą w dzbanku i wstawiam na parę godzin do lodówki (np robię to wieczorem i akurat na rano). W smaku jest wspaniała - czuć zarówno typowy smak rooibosa oraz orzeźwiającą miętę. Wszystkie sklepowe "iced tea" mogą się schować! Oczywiście gdy dodamy jeszcze cytrynkę, dodatkowe listki mięty, to już zupełnie niebo w gębie :) :) 
Talerze - rybki kupiłam na wyprzedaży w DUKA i mogliście je już widzieć na moich niektórych zdjęciach. Musicie przyznać, że są bardzo fotogeniczne, co jak wiadomo dla blogerek jest bardzo pożądaną cechą^^ Przed wyjazdem nad morze bardzo mnie ciągnie w takie "morskie" klimaty i choć kupiłam je z myślą o prezencie dla kogoś, to nie wiem czy ostatecznie nie zostaną ze mną na zawsze.
Jak wyjazdy, to wiadomo przyda się walizka. Zwłaszcza że moja po majowych eskapadach totalnie się rozpadła (aż nie byłam pewna, czy wrócę do domu z nią, czy w reklamówkach). Tą walizkę znalazłam zupełnie przypadkiem w Auchanie no i wiecie, znów ten "morski" motyw... Wzięłam ją więc ze sobą :D Walizka ma wymiary tzw. "kabinowe" i może być zabierana jako bagaż podręczny, chociaż podobno teraz to już nie jest takie uniwersalne i trzeba zawsze sprawdzać, co podaje konkretny przewoźnik. Pokrywa jest pół-sztywna i taką własnie chciałam. Jedyne czego mi brakuje to mniejszej kieszonki z przodu, ale nie jest to duży problem, bo w starej walizce i tak ta kieszonka miała dziurę, więc jej nie używałam. Morska walizka kosztowała około 60 zł, uważam to więc za "deal" miesiąca! 
Z AliExpressu przyszedł do mnie kolejny obraz do kolorowania po numerach. Jak wiecie, chociażby z mojego poprzedniego haul'u (LINK) bardzo lubię tego typu kolorowanki i obecna jest już moją trzecią. Tym razem postawiłam na miejski widoczek kojarzący się z ulicą w słonecznej Hiszpanii. Dla zainteresowanych pozostawiam link do aukcji
Drugi raz w tym miesiącu trafiłam do The Body Shop! Zauważyłam bowiem, że mój najulubieńszy żel pod prysznic o zamachu różowego grapefruita spodobał się także mojemu narzeczonemu oraz że znika w dość szybkim tempie... Skorzystałam więc z letnich wyprzedaży i kupiłam butlę na zapas w cenie 13,90 zł (normalnie prawie tyle kosztuje miniwersja!).
Od koleżanki z Dress Cloud, autorki bloga Takie Moje Oderwanie, czyli Magdy dostałam spóźnioną paczkę urodzinową. Od ilości kosmetyków może wręcz rozboleć głowa! Co najlepsze wszystkie są dla mnie totalnymi nowościami i naprawdę nie wiem, jak dziewczyny to robią, że udaje im się trafić idealnie :) Zaczęłam z tego zestawu używać kremu BB Missha i powiem, że jest zachwycona! Po zawartości śmiem jednak podejrzewać, że będzie tu więcej prawdziwych perełek ;3 Dzięki dziewczynom z DC moje urodziny trwają bardzo długo, co zupełnie mi nie przeszkadza^^ ;-))
Z Avonu starałam się skromnie i poprzestałam na trzech nowych maskach w płachcie oraz dwufazowym kremie pod oczy. Jeśli chodzi o maski, to czuję, że nadchodzi czas małego przeglądu, bo trochę się ich ostatnio nazbierało. Do kremu pod oczy mam któreś z kolei podejście i do tej pory kończyło się tak, że go komuś oddawałam. Może więc w końcu i ja się przekonam, jak się u mnie sprawdzi? 
To jednak nie koniec kosmetyków marki Avon w tym miesiącu, bo z programu Hot Noty otrzymałam do testowania zestaw zapachów Attraction Sensation dla niej i dla niego. Avon Attraction Sensation to zapachy, które mają pobudzić wszystkie nasze zmysły. Kolekcja została zaprojektowana przez Laurenta Le Guernec i Michelle DaFina, jak podaje portal fragrantica.pl. Attraction Sensation for Her to połączenie mandarynki i śliwki z akcentem imbiru, otulone indyjskim jaśminem, nutami kaszmiru i skóry. Nie jest to zapach ciężki, czy przytłaczający choć spodoba się raczej wielbicielkom słodkich perfum. Attraction Sensation for Her to kompozycja bardzo zmysłowa i intensywna, którą będziemy cieszyć się wiele godzin od aplikacji.
W wersji męskiej jako pierwsze poczujemy nuty czarnego pieprzu, olejku imbirowego i aromatycznego kardamonu. Serce kompozycji to zapach lawendy, a głębię tworzy luksusowa skóra z nutą paczuli. Całość tworzy aromatyczny i zmysłowy zapach, który długo utrzymuje się na skórze. Co ciekawe opakowania obu zapachów zostały zaprojektowane tak, aby idealnie do siebie pasowały :) Więcej informacji o zapachach znajdziecie pod tym linkiem: http://u.grubo.io/2ib 
Jak bardzo trzeba kochać swój rower, aby nawet paznokcie zrobić sobie pod jego kolor? :D W stworzeniu mojego wakacyjnego looku jak zawsze nieoceniony był salon Beauty Boutique i pani Ania, która cierpliwie zajęła się zarówno moimi stopami, jak i dłońmi. Z kolorku jestem bardzo zadowolona i znów widzę, jak szybko mi jednak rosną paznokcie! :-)) 



Wyświetl ten post na Instagramie.

Dzień dobry! To moje wczorajsze zakupy z @drogerialilaroz którą odwiedziłam po raz pierwszy, bo jakoś ciągle mi było nie po drodze... Esencja do demakijażu @polny.warkocz, odżywka nawilżająca z moim ulubionym bzem @kosmetykianwen, woda eukaliptusowa @your_natural_side oraz biała glinka, która była do niego dodatkiem za symboliczną złotówkę, a na deser plastry zmiękczające @lbiotica 😊 Wszystkie kosmetyki są dla mnie nowościami, bo choć esencja już gościła chwilkę w moim domu, to oddałam ją w prezencie zanim się z nią zapoznałam :) Znacie któreś z tych produktów? Jak się u Was sprawdziły? 😍 #zakupykosmetyczne #zakupy #nowości #shopping #shoppingismycardio #drogerialilaroz #kosmetykinaturalne #naturalne #naturalnekosmetyki #anwen #yournaturalside #lbiotica #polnywarkocz #esencja #odzywka #hydrolat #glinka #bialaglinka
Post udostępniony przez Urbanbeautician (@_nostami)
Skuszona relacjami dziewczyn na Instagramie odwiedziłam w końcu wrocławską drogerię Lila Róż. Weszłam i... oniemiałam, bo okazało się, że większość marek kosmetyków naturalnych na które do tej pory specjalnie "polowałam" na targach czy w internecie mogę po prostu zakupić na miejscu! Oczywiście wizyta musiała zaowocować zakupami, choć uwierzcie mi, że naprawdę starałam się ograniczać! 
Plasterki na wypryski marki Isana z Rossmana poleciła mi koleżanka. Ja nawet nie wiedziałam wcześniej o ich istnieniu! Okazały się świetną alternatywą dla koreańskich Corxs, czy stanowczo zbyt drogich z Sephory. Kupiłam już kolejne opakowanie, więc jak widać przydają się zdecydowanie :)
Tuż przed wyjazdem, kiedy już obiecałam sobie, że NIC absolutnie nie będę kupować okazało się, że w HEBE jest promocja na krem rozświetlający Secret Glow z Miya. O nie, niektórych rzeczy się tak po prostu nie odpuszcza! :D Krem jest bardzo delikatny i tworzy na skórze bardzo subtelną poświatę. Zdecydowanie muszę napisać coś więcej o produktach tej marki, bo jak na razie każdym po kolei jestem absolutnie zachwycona! 
Wytrzymałym czytelnikom, którzy dobrnęli do tego momentu serdecznie gratuluję, to już koniec :D W nagrodę pokazuję jeszcze ładny widoczek z nad naszego pięknego, polskiego morza, które jest moim zdaniem najlepsze na świecie! Znacie któreś z przedstawionych przez mnie dziś produktów? Co nowego pojawiło się u Was w lipcu nie tylko z kosmetyków? Dajcie koniecznie znać!  

piątek, 2 sierpnia 2019

Letnia pielęgnacja włosów - czyli co nowego we włosingu

Letnia pielęgnacja włosów - czyli co nowego we włosingu
Ostatnio sporo u mnie na blogu maseczek lub wszelkiego rodzaju zestawień kosmetyków bądź świeżo nabytych, bądź świeżo zużytych, postanowiłam więc napisać o czymś zupełnie innym. Dawno nie pokazywałam Wam po prostu swojej pielęgnacji, dlatego dziś zapraszam na przegląd produktów, które pozwalają moim włosom przetrwać lato i upały. 
Dwa lata temu brałam udział w wyzwaniu blogerskim "Wakacyjny Poradnik Urodowy"(LINK), gdzie wśród postów znalazł się także ten dotyczący włosów. Do dziś z sentymentem spoglądam na maskę, której wtedy używałam, bo nadal bardzo miło ją wspominam. Jednak w mojej pielęgnacji trochę się zmieniło, a raczej trochę jest ona bardziej rozbudowana. I choć nadal skupiam się głównie na nawilżeniu i odżywieniu moich włosów, które nadal lubią się puszyć i skręcać to zmieniły się kosmetyki, jakich używam. Pokażę Wam dzisiaj trzy szampony, trzy produkty odżywiające, coś do stylizacji, coś szalonego oraz coś z akcesoriów :-) 
Jako pierwszy zaprezentuję szampon micelarny krem myjący Low Shampoo Advance Techniques Avon, o którym już wspominałam w moim czerwcowym haul'u (LINK). Szampon ma formułę kremu i nakładając go po raz pierwszy miałam wrażenie jakbym myła włosy odżywką. Aplikacja była jednak tak przyjemna dla mojej skóry głowy, że niezrażona brakiem piany kontynuowałam mycie. Żeby jeszcze bardziej sprawdzić delikatność tego kosmetyku nie użyłam po myciu żadnej maski (!), ani nawet odżywki (mam nadzieję że nie czyta tego mój fryzjer xd). I wiecie co? Szok, bo moje wiecznie plączące się włosy wyglądały całkiem ok, miały ładnie podkręcony skręt, ale nie były poplątane! Skóra głowy ukojona, nic mnie nie swędziało (ten produkt nie zawiera SLS) i generalnie rzecz ujmując "WOW". Teraz stosuję go zamiennie z dwoma pozostałymi szamponami, zwłaszcza wtedy gdy moja skóra na głowie bardzo jest już podrażniona i woła o pomoc. Trochę go "oszczędzam" bo niestety nie w każdym katalogu Avon jest on dostępny. Jednak podobnie jak ja macie falowane lub kręcone włosy, a do tego wrażliwą skórę głowy to zdecydowanie warto wypróbować ten kosmetyk. Pamiętajcie jednak, że taki typ włosów lubi być lekko "obciążony". 
Szampon Purete oczyszczający do włosów przetłuszczających się Yves Rocher postanowiłam wypróbować w letnie upały. Pod wpływem wysokich temperatur skóra na głowie znacznie szybciej mi się przetłuszcza i potrzebuję mocniejszego oczyszczenia. Szampon Purete wśród składników aktywnych zawiera pokrzywę, która wykazuje działanie przeciwłojtokowe na skórę głowy. Oczekiwałam po nim dobrego oczyszczenia oraz ukojenia podrażnionej i suchej skóry, zwłaszcza że jest on polecany do częstego stosowania. Kosmetyk nie zawiera parabenów i silikonów. Pełny skład (z opakowania):
Aqua, Ammonium Lauryl Sulfate, Decyl Glucoside, Cocamidopropul Betaine, Urtica Dioica (Nettle) Extract, Glyceryl Oleate, Coco-Glucoside, Sodium Benzoate, Zinc Gluconate, Parfum, Citric Acid, Glycerin, Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride, Salicylic Acid, Geraniol, Limonene, Sodium Chlorida, Potassium Sorbate
Szampon Purete ma bardzo intensywny ziołowo-pokrzywowy zapach. Mimo, że nie jestem jakąś szczególną fanką takich kompozycji, to zapach bardzo mi się podoba. Całe szczęście, bo czuć go jeszcze jakiś czas po umyciu włosów :) Kosmetyk jest zamknięty w plastykowej butelce, która w całości może być poddana recyklingowi - jak zapewnia producent. Zakrętka na klika na na wierzchu wytłoczone logo Yves Rocher. Butelka ma pojemność 300 ml. Teraz chyba produkty do włosów YR mają zmienione opakowania, to jest jeszcze ze "starej" kolekcji. Obawiałam się trochę obecności kwasu salicylowego w składzie, choć wiem że do cer tłustych zazwyczaj jest on stosowany. Szampon Purete przywoicie się pieni i dość dobrze oczyszcza włosy z kurzu, tłuszczu i wszelkich zabrudzeń. Niestety potwornie plącze mi włosy, a przy dłuższym stosowaniu odniosłam wrażenie, że skóra głowy stała się bardziej podrażniona i sucha. Dlatego stosuję ten kosmetyk zamiennie z innymi szamponami. Szkoda, że nie okazał się ideałem, chociaż przy zmienianiu produktów do oczyszczania włosów ciężko teraz rzetelnie powiedzieć dzięki któremu moje włosy przestały aż tak bardzo się przetłuszczać przy letnich upałach. Można więc powiedzieć, że nawet dla posiadaczek włosów normalnych przyda się czasami taka oczyszczająca kuracja. 
Szampon Nature Box Coconut Oil zawiera 100 % tłoczony na olej kokosowy. Formuła bez siarczanów, silikonów, parabenów i sztucznych barwników, a także opakowanie wykonane w 25% z plastyku pochodzącego z recyklingu pretendują ten kosmetyk do miana naturalnego :-) Szampon ma za zadanie nawilżenie włosów i ich wygładzenie. Butelka ma pojemność 385 ml i zamknięcie na klik. Skład z opakowania:
Aqua, Sodium C14-16 Olefin Sufonate - Cocamidropyl Betaine, Sodium Methyl Cocoyl Taurate, PEG-120 Methyl Glucose Dioleate, Sodium Chloride, Cocos Nucifera (Coconut) Oil, Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride, Pathnenol, Parfum, Citric Acid, Sodium Benzoate, PEG-40 Hydrogenated Castor Oil, PEG-7 Glyceryl Cocoate, Coconut Acid, Propylene Glycol
Mimo moich obaw szampon dość dobrze się pieni i dokładnie myje włosy w wszelkich zabrudzeń. Kupiłam go z myślą o moim narzeczonym, ale obecnie używamy go oboje. Kosmetyk ma ładny zapach kokosowy i jest bezbarwny. Włosy sa po nim delikatne, miękkie i bardzo sypkie. Moje robią się niestety dość siankowate, więc po tym szamponie nakładam nieco więcej odżywki lub produktu do stylizacji :D Szampon Nature Box Coconut Oil jest bardzo delikatny zarówno dla włosów, jak i dla skóry głowy. Używam go gdy tylko czuję, że moja skóra jest bardziej wysuszona i podrażniona. Bardzo szybko i długotrwale łagodzi on swędzenie i pieczenie, a włosy są po nim puszyste i miękkie. Bardzo fajny kosmetyk!
W grudniu na targach Natural Beauty kupiłam dwie odżywki do włosów o wysokiej porowatości Anwen o czym pisałam Wam w poście targowym (LINK). Miałam to szczęście, że na stoisku spotkałam właścicielkę marki (o czym nawet nie wiedziałam wtedy!), która pomogła mi w wyborze odpowiednich kosmetyków. Zdecydowałam się wtedy na odżywkę Proteinowa Orchidea oraz odżywkę Emolientowa Róża. Obie o pojemności 200 ml i przepięknych opakowaniach! Nie od razu rozpoczęłam kurację kosmetykami Anwen, bo chciałam dokończyć pootwierane produkty do włosów. Jednak kiedy tylko spróbowałam po raz pierwszy Proteinowej Orchidei nie mogłam wyjść z podziwu. A gdy sięgnęłam po Emolientową Różę - wiedziałam już, że totalnie przepadłam :D Ale do rzeczy! Jak wiecie moje włosy są falowane, kręcone, łatwo się plączą i puszą. Wiosną były w bardzo kiepskim stanie, wyglądały jakby były bez życia, oklapnięte i nijakie. Nie ma szans, żeby były one proste (choć niektóre fryzjerki próbują!), już niewielka wilgoć powoduje, że zaczynają falować.  
Proteinowa Orchidea to odżywka, która w swoim składzie ma proteiny z zielonego groszku, keratynę, kolagen oraz elastynę. Odbudowują one ubytki w strukturze włosa i sprawiają, że stają się one bardziej gładkie i błyszczące. Podczas aplikacji czujemy prześliczny zapach orchidei, który utrzymuje się dość długo na włosach. Kosmetyk ma kremową konsystencję i bardzo łatwo się go nakłada. Skład odżywki Proteinowa Orchidea z opakowania (foto):
Odżywkę proteinową powinno się stosować zamiennie z emolientową. Emolientowa Róża zawiera pięć olei - brokułowy, makowy, dyniowy, z rzodkiewki i krokosza barwierskiego, a także masło shea. Włosy po użyciu tej odżywki mniej się puszą, są błyszczące, a skręt loka jest bardziej podkreślony. Ta odżywka także ma kremową konsystencję i prześliczny, różany zapach. Skład Emolientowej Róży z opakowania (foto): 
Używanie obu tych kosmetyków to prawdziwa przyjemność! Przy włosach wysokoporowatych raz na jakiś czas zalecane jest użycie odżywki nawilżającej i ja niedawno dokupiłam sobie wersję o zapachu bzu. Dzięki duetowi odzywek Anwen moje włosy odżyły i stały się zdecydowanie ładniejsze myślę więc, że będę do nich wracać w przyszłości z prawdziwą przyjemnością. Kosmetyki Anwen niegdyś dostępne tylko w internecie lub na targach obecnie można coraz częściej spotkać stacjonarnie. Ma je w swojej ofercie m.in. Drogeria Lila Róż, drogerie Kontigo czy sieć marketów Auchan. 
Serum na suche końcówki Advance Techniques z Avonu - mimo, że nie używam go zbyt regularnie, to lubię mieć jakieś jego opakowanie i sięgać po nie od czasu do czasu. Przyznaję, że z powodu dość rzadkich wizyt u fryzjera często mam podniszczone i rozdwajające się końcówki. To właśnie do pielęgnacji końcówek przeznaczony jest ten kosmetyk. Samo serum jest przeźroczyste, o pół gęstej konsystencji i przyjemnym, fryzjerskim zapachu. Zamknięte jest w szklanej buteleczce z pompką. Nabiera się go trochę na dłonie, a następnie wciera w końcówki. Osobiście używam serum nawet na całe włosy, zwłaszcza po szamponach, które powodują, że mam włosy sztywne jak szczotka. Mam tak po wspomnianym dzisiaj szamponie Purite z Yves Rocher - skóra głowy ukojona, ale same włosy nieco zbyt sztywne. I tutaj serum z Avonu przychodzi mi z pomocą, bo nałożone na cała długość ładnie zmiękcza i nabłyszcza włosy. Są one wtedy takie miłe w dotyku, aż przyjemnie się je nosi! Oczywiście takie używanie serum powoduje obciążanie włosów, jednak akurat dla mnie jest to OK, bo nie mam problemów z puszeniem się ich. Obecnie kosmetyk ma nieco zmienioną szatę graficzną, ale nadal jest to szklana buteleczka z pompką.    
Z pewną dozą obaw podchodziłam do sprayu stylizującego Nivea Curl, który dostałam do testowania w ramach Klubu Nivea w czerwcu. Tego typu produkty od zawsze kojarzyły mi się z okropnym zapachem i sklejonymi, sztywnymi włosami. Okazało się, że w przypadku produktu Curl Nivea moje lęki były nie słuszne! Spray do stylizacji Curl Nivea ma bardzo świeży i przyjemny zapach, który w zupełności nie przypomina zapachu produktów do stylizacji włosów. Opakowanie to aluminiowa butelka zakończona sprayem o pojemności 250 ml. Na opakowaniu mamy informację o tym, że produkt nie zawiera alkoholu (etylowego) oraz, że jest to 3 stopień utrwalenia włosa (czyli taki mocniejszy). Na odwrocie butelki mamy wszystkie informacje po polsku w tym sposób użycia, za co jestem ogromnie wdzięczna, bo nie każdy umie stylizować swoje włosy :D Zgodnie z informacją od producenta spray modelujący Curl zawiera lekkie suche olejki oraz Eucerit, znany też pod nazwą Lanolin Alcohol. Jest to naturalny środek emulgujący uzyskiwany z tłuszczu wełny owczej (lanoliny). Stosowany w preparatach do pielęgnacji skóry i włosów tworzy na ich powierzchni warstwę okluzyjną, która zapobiega nadmiernemu odparowywaniu wody z powierzchni, dając tym samym pośrednie działanie nawilżające.
Spray modelujący Curl od Nivea nie skleja włosów i nie powoduje efektu "maski" na głowie, czy wrażenia nieświeżych włosów pod warunkiem, że używamy go zgodnie z zaleceniem, tzn w odpowiedniej odległości (około 25 cm). Jeśli będziemy pryskać zbyt blisko i w zbyt dużej ilości, to sądzę że każdy preparat modelujący może spowodować, że pasma zaczną się do siebie przylepiać. Za pierwszym razem użyłam sprayu przed rozczesaniem włosów, sugerując się tym "wydłużonym czasem aplikacji". Nie był to za dobry pomysł, bo ja generalnie mam często problem z rozczesywaniem włosów, a tutaj dodatkowo sobie dodałam roboty - utrwalenie poziomu 3... Kolejnym razem byłam już mądrzejsza i najpierw rozczesałam włosy i dopiero wtedy spryskałam je sprayem i zaczęłam układanie włosów. Mam wrażenie, że po użyciu sprayu modelującego rzeczywiście skręt loka był mocniejszy i zdecydowanie dłużej się utrzymywał. Po prawie dwóch miesiącach stosowania mogę śmiało powiedzieć, że jest to dobry produkt do stylizacji, który nie wysusza włosów i nie powoduje też podrażnienia skóry głowy. Spray wykorzystuję też czasami do zwiększenia objętości spryskując włosy z głową skierowaną w dół. Włosy odbijają się wtedy jeszcze bardziej od nasady i wydaje się, że jest ich jeszcze więcej :D
Color Spray Joanna w kolorze pastelowego różu to produkt farbujący włosy na dosłownie parę myć. Możecie wierzyć lub nie, ale ja jeszcze nigdy nie farbowałam włosów! Raz miałam jedynie końcówki w innym kolorze i to koniec szaleństw. Postanowiłam więc zobaczyć, jak to będzie ^^ Spray koloryzujący zamknięty jest w butelce ze sprayem, z którego nakładamy kolor bezpośrednio na włosy i po chwili cieszymy się kolorem. Jedyne na co trzeba uważać, to aby nie poplamić sobie ubrania czy skóry. Jednak ze skóry bardzo łatwo zmyć kolor zwykłą wodą, więc nie stanowi to większego problemu. Mam teraz wakacje, to sobie eksperymentuję - w końcu od tego są wakacje, prawda?!
Oprócz zmiany kosmetyków do pielęgnacji zmieniłam też trochę "narzędzia", którymi traktuję moje włosy. Skuszona informacjami o zbawiennym wpływie włosia dzika na kręcone włosy kupiłam słynną szczotkę marki Olivia Garden, ale w wersji travel czyli składaną. Na czym polega innowacyjność tej szczotki w stosunku do pozostałych? Najlepiej widać to na przekroju bokiem - silikonowe ząbki są poprzeplatane kępkami z włosia, które są znacznie krótsze. Przy rozczesywaniu najpierw te dłuższe nabierają pasma włosów, a dopiero w drugiej kolejności te położone głębiej rozczesują włosy. Sama szczotka ma też ażurową budowę, można ją więc używać także np. podczas suszenia. Podobnie działa w sumie szczotka ABody, której podróbę mam z AliExpressu. Dlatego głównie zdecydowałam się na wersję podróżną, bo dzięki temu mam choć jedną mniejszą szczotkę do zabrania w podróż. 
Zmieniłam także grzebień na taki z szerokimi zębami, które mają nie rozprostowywać za bardzo loków. Mój pochodzi z The Body Shop i jest to grzebień drewniany co ma zapobiegać elektryzowaniu się włosów. Muszę przyzwyczaić się do nieco innego uchwytu, do tej pory miałam bowiem grzebień z rączką. Oprócz czesania włosów innymi akcesoriami niż do tej pory zwracam także uwagę na niektóre złe nawyki, które do tej pory miałam. Dbam o to, aby zawsze rozczesywać włosy przed każdym myciem głowy (dzięki czemu są one mniej poplątane później) oraz aby nie kłaść się spać z mokrą głową (którą później szurając po poduszce plączę włosy potwornie!). Niestety obecne upały powodują, że najlepiej śpi mi się w związanych włosach, co niezbyt korzystnie wpływa na ich strukturę. Słyszałam, że są jakieś sposoby - fryzury do spania, które mniej łamią włosy. Może znacie więcej szczegółów na ten temat? Chętnie skorzystam! Dajcie też znać w komentarzach, czy znacie przedstawione przeze mnie dziś kosmetyki oraz jak dbacie o swoje włosy latem :-)


Copyright © Nostami blog , Blogger