piątek, 31 maja 2019

Recenzja: maski Tropical Island Marion

Recenzja: maski Tropical Island Marion
Jakoś tak w zeszłoroczne wakacje w sklepach Biedronka pojawiła się seria masek Tropical Island marki Marion. Maseczek było pięć, wyglądały przepięknie, a do tego kosztowały niewielkie pieniądze. Więc wiadomo, jak to się skończyło! W końcu jednak postanowiłam nie tylko zachwycać się ich pięknym wyglądem, ale także sprawdzić jak działają. Co z tego wyszło? O tym w dalszej części dzisiejszego posta.
Maseczki Tropical Island firmy Marion mają żelową formułę (stąd nazwa na opakowaniu Jelly Mask) oraz ciekawe, okrągłe opakowanie. Do tego każda przyozdobiona jest przepiękną grafiką, nawiązującą do rajskiej wysypy i tropików. W zestawie miałam cztery maski oraz jeden peeling. Obecnie firma wprowadza do sprzedaży trzy kolejne produkty z tej serii - drobnoziarnisty peeling Black Coco z wodą kokosową, peeling enzymatyczny Papaya z enzymem z papainy oraz energetyzujący peeling z arbuzem. Wszystkie maski i peelingi serii Tropical Island mają 10 g pojemności i nie są testowane na zwierzętach. Kolejność testowania masek wybrał dla mnie tradycyjnie mój narzeczony. 
Watermelon Jelly Mask - podobno zawiera ekstrakt z arbuza i zielonej herbaty. Maska przypomina galaretkę w czerwonym kolorze, niestety dość gęstą i trzeba uważać przy nakładaniu, aby nie spłynęła nam z twarzy, jeśli nałożymy jej zbyt grubą warstwę. Zapach niestety totalnie mnie rozczarował. Spodziewałam się mocno owocowego, a jest on jak dla mnie chemiczny. Szkoda, strasznie się napaliłam na arbuza :D Mam też małą uwagę odnośnie aplikacji. Nie do końca rozumiem sposób użycia, chodzi mi o zapis "pozostaw na skórze na około 15 minut, masuj kolistymi ruchami. Po tym czasie zmyj ciepłą wodą". Sugerowało by to, że przez 15 minut mam masować? Bo to oczywiście powoduje, że większość dość gęstej maseczki ląduje na dłoniach, a nie na skórze twarzy! Dlatego sposób użycia rozszyfrowałam sobie, jako "pozostaw na 15 min, a po upływie tego czasu masuj kolistymi ruchami i zmyj wodą". Skóra po użyciu maski Watermelon Jelly Mask była lekko nawilżona, ale nie był to jakiś "szałowy" efekt. 
Kiwi Exfoliation Scrub - peeling zawierający naturalne pestki kiwi. Przepięknie wyglądająca zielona galaretka z zatopionymi większymi i mniejszymi drobinami ścierającymi. Niestety znów niespodzianka - zapach OKROPNY! Spodziewałam się owocowego kiwi, a pachniało tak jakoś nieprzyjemnie dla mnie (z posmakiem RYBY fuj!) Peeling w działaniu jest dość dobrym zdzierakiem, ale w myśl zasady M. Kondo "jeśli używanie jakiegoś kosmetyku nie sprawia Ci przyjemności, to odstaw go" cieszę się, że ten test mam za sobą i więcej nie wrócę do tego produktu. Zwłaszcza, że porównując do peelingu kiwi z Bielendy albo L'Oreal, to nie ma w ogóle o czym mówić. Głównie w kwestii walorów zapachowych właśnie... 
Pina Colada Jelly Mask - przyjemnie, choć delikatnie pachnąca maska o konsystencji gęstego kisielu (lub na wpół stężałej galaretki). Zawiera ekstrakt z ananasa i wodę kokosową. Tutaj już wyczułam trochę nakładanie tej gęstej maski, więc tylko trochę spadło mi na umywalkę. Podczas aplikacji maseczka bardzo przyjemnie chłodziła moją skórę. W czasie zalecanych 15 min większość kosmetyku wchłonęła się w moją skórę, a po zmyciu resztek skóra była ładnie nawilżona i wygładzona. Czułam się też odświeżona. Uff, po pierwszych dwóch niewypałach w końcu coś miłego w używaniu ;-)
Banana Jelly Mask - ładny bananowy zapach, wyczuwalny od razu po otworzeniu opakowania. Mimo, że nie jestem jakąś szczególną fanką bananowych zapachów, to ten był miły dla nosa. Niestety znów ta sama wpieniająca konsystencja na wpół stężałej galaretki, która brudzi wszystko - ubrania, umywalkę, a oczywiście najmniej jej ląduje na twarzy. Maseczka zgodnie z informacją producenta zawiera w swoim składzie ekstrakty z kwiatów drzew bananowych, cytryny i wąkrotki azjatyckiej, które mają dodawać blasku. Podczas wysychania maska skleja skórę, np. w okolicy powiek. Ma się wrażenie, jakby partie skóry potraktowane maseczką lepiły się do siebie. Dzieje się tak z każdą z masek serii Jelly Mask i niestety nie jest to zbyt przyjemne uczucie. Dlatego jak tylko czułam, że maska wysycha i zaczyna się to sklejanie, to był dla mnie sygnał, że czas na zmywanie :D  Po użyciu Banana Jelly Mask skóra była fajnie nawilżona i delikatnie rozjaśniona.
Mango and Maracuja Jelly Mask - bardzo przyjemny owocowy zapach oraz pomarańczowa barwa maseczki. Zapach i kolorystyka tej wersji najbardziej przypadły mi do gustu. Konsystencja niestety znów na wpół zastygniętej galarety, przez co sporo kosmetyku spada z twarzy i ciężko nie pobrudzić maseczką umywalki i samej siebie (kolejna bluzka do prania :D). Maseczka zawiera ekstrakt z mango i marakuji, który wpływa na wyrównanie kolorytu skóry. Podczas aplikacji czułam bardzo przyjemne chłodzenie, niestety znów przy wysychaniu miałam wrażenie sklejania. Skóra po użyciu maseczki Mango and Maracuja Jelly Mask była dobrze nawilżona, lekko rozjaśniona i miała wyrównany, zdrowy koloryt. Przez chwilę jeszcze była chłodna w dotyku. 

Podsumowując działanie masek Jelly Mask firmy Marion muszę niestety powiedzieć, że nie wszystko co pięknie wygląda, równie pięknie się sprawdza. Wiele masek miało bardzo rozczarowujący mnie zapach no i w działaniu okazywały się dość delikatne i mało spektakularne. Być może przy dłuższym stosowaniu odkryłabym nieco mocniej ich działanie. Jednakże maski Jelly Mask mają jeszcze jedną cechę, przez którą nie bardzo mam ochotę przeprowadzać dłuższą kurację. W konsystencji są dość gęste i mimo kilkudniowych testów nie wprawiłam się nadal w ich nakładaniu i sporo produktu zawsze lądowało mi w umywalce (lub co gorsza na bluzce). Irytujące było też dla mnie uczucie sklejania towarzyszące wysychaniu maseczki na skórze. Jednakże pamiętajcie proszę, że są to moje subiektywne odczucia i u kogoś innego mogą one być zupełnie inne. Maski kosztują w okolicach 1,60 zł myślę więc, że warto przekonać się o ich działaniu na własnej skórze. Jak już wspominałam Wam na wstępie firma wprowadziła niedawno trzy nowe peelingi i jeśli tylko będę je gdzieś widziała, to z chęcią sprawdzę, czy może zapachy się poprawiły nieco? :-) Znacie maski Jelly Mask z Marion? Któraś z nich zrobiła na Was dobre wrażenie? A może znacie inne maski tej marki godne polecenia? 

niedziela, 26 maja 2019

Ulubione wiosenne zapachy Avon

Ulubione wiosenne zapachy Avon
Dawno na moim blogu nie pokazywałam Wam żadnych zapachów, które używam. A przecież zmieniam je co porę roku! Dlatego dzisiaj zapraszam Was na przegląd moich wiosennych ulubieńców. Będzie jeszcze ciepła nowość, coś starego i coś już wręcz archiwalnego. Wszystkie zapachy z firmy Avon. 
Niedawno w Avonie ruszył program partnerski dla konsultantek Hot Noty, w ramach którego mam czasami okazję przetestować zupełnie nowe produkty, z różnych kategorii. Jak wiecie sama dość często kupuję i testuję kosmetyki tej marki, dlatego nie miałam oporów, aby przystąpić do tego programu. Pierwszym produktem, jaki otrzymałam do wypróbowania jest nowa wersja zapachów serii Rare - Rare Flowers. Kosmetyk ten idealnie wpisał się w moje dzisiejsze zestawienie zapachów! Pozostałe dwie wody, jakie chcę Wam dzis zaprezentować, to klasyczna wersja Luck for Her oraz Only Imagine, którego nie ma już niestety w sprzedaży. 
Rare Flowers 
Zapach zamknięty jest w szklanej butelce o wyjątkowym kształcie. Nieregularne linie opakowania, kolor ombre i ciekawa zatyczka kojarzą mi się orientalną amforą. Takie perfumy są ozdobą każdej damskiej toaletki i wręcz nie wypada chować ich przed wzrokiem gości!

Kompozycja zapachowa Rare Flowers została stworzona przez światowej sławy perfumiarzy - Franka Voelkl oraz Annie Buzantian. Frank jest także autorem m.in. Velvet Amber Sun Dolce Gabbana, a Annie jest twórczynią Daisy and Decadence dla Marc Jacobs'a. Główną nutą Rare Flowers jest czarna orchidea, która podobno bardzo rzadko zakwita. Obok niej odnajdziemy nuty złotej gardenii i gorzkiej pomarańczy, a baza została zbudowana na akordach zamszowo-waniliowych. Wszystkie te składniki tworzą wyrafinowany i unikalny zapach dla wyjątkowych kobiet. Połączenie czarnej orchidei z nutami kwiatowymi i owocowymi dało kompozycję o eleganckim, wręcz luksusowym charakterze. 
Zapach urzekł mnie od pierwszego użycia. Należy raczej do słodkich, jednak nie jest to słodycz przesadzona. Jego trwałość oceniłabym na kilka godzin, a projekcję na średnią (do kilku metrów od źródła zapachu). Mimo luksusowych nut zapachowych sądzę, że zapach ten nadaje się z powodzeniem także na dzień. Zresztą tak go też używam ;-) Otulona zapachem Rare Flowers czuję się jakbym była otoczona tajemniczą aurą, która dodaje mi pewności siebie. Choć na co dzień nie ubieram się szczególnie elegancko, to dzięki temu zapachowi czuję się bardziej szykowna i wyjątkowa. Myślę, że każda kobieta chciałaby czuć się tak na co dzień! Więcej informacji na temat wody perfumowanej Rare Flowers możecie znaleźć pod tym linkiem: http://u.grubo.io/qc
Luck for Her
Bardzo słodka kompozycja zamknięta w szklanej, kratkowanej buteleczce ze złotą zatyczką - kokardką. Nie wiem czy to siła sugestii, ale zawsze wydaje mi się, że woda perfumowana Luck for Her z oryginalnej butelki pachnie ładniej niż wersja mini do torebki w zwykłej, kwadratowej buteleczce. 

Zapach został stworzony w 2014 roku przez Adriana Medina oraz Sonię Constant. Głównymi nutami są tutaj bergamotka, czerwone jagody i mandarynka, a w dalszej kolejności Kwiat Jednej Nocy. Bazę zapachu stanowi drzewo sandałowe, co nadaje kompozycji orientalnych nut. 
Luck for Her to luksusowa kompozycja o ciepłych nutach kwiatowo-orientalnych. Zapach jest mocny, słodki, sprawia wrażenie cięższego, dlatego wydaje się być idealnym na wieczorne spacery, czy garden party. Zarówno trwałość, jak i jego wyczuwalność na odległość oceniłabym na średnie. Nie wiem czy to zasługa tych orientalnych nut w zapachu, ale ilekroć używam Luck for Her czuję się jakoś "odświętnie" i niecodziennie. Mimo, że zapach jest naprawdę przepiękny, to bywają chwile, gdy jest dla mnie zbyt słodki i wtedy uciekam od niego w bardziej lekkie wersje. Z drugiej strony jest to też jeden z tych zapachów, które mogę używać z powodzeniem przez cały rok. Bo jak być może pamiętacie z mojego zimowego przeglądu zapachów niektórych z nich nie używam w cieplejszych miesiącach, a niektórych w chłodniejszych.
Only Imagine
Butelka Only Imagine jest niezwykła. Kształtem przypomina kroplę wody, której barwa przechodzi od fioletu poprzez róż, aż po żółty. Czubek butelki zwieńczony jest fioletową falbanką z materiału, która ma kojarzyć się z lekkością i ulotnością. I takie są te perfumy - lekkie i ulotne, jak marzenia. 

Zapach został wydany w 2013 roku, a jego głównymi nutami są owoce - zielone jabłko, maliny i jeżyny. W tzw. nucie serca możemy wyczuć fiołki, czarną porzeczkę i piwonię, z kolei nuty bazowe stanowi piżmo, cedr i drzewo sandałowe. 
Kompozycja lekka, kwiatowo - owocowa, a jak wiecie ja bardzo lubię takie warianty zapachowe. Nic więc dziwnego, że tak polubiłam Only Imagine! I to pomimo, że trwałość tego zapachu nie należy do największych. Only Imagine są delikatne, świeże, radosne. Wprawiają mnie zawsze w dobry humor. To zdecydowanie zapach na co dzień, na miłe rozpoczęcie dnia. Niestety jest to zapach już archiwalny, nie ma go w ofercie katalogowej Avon. Szkoda, mam nadzieję że z czasem pojawi się jeszcze coś podobnego. 
Te trzy zapachy - eleganckie Rare Flowers, luksusowe Luck for Her oraz lekkie Only Imagine - towarzyszą mi tej wiosny na co dzień i od święta. Każda z buteleczek pięknie prezentuje się na toaletce i stanowi ozdobę sypialni. Znacie powyższe zapachy z Avonu? A może macie swoich wiosennych faworytów wśród perfum? Dajcie koniecznie znać w komentarzach! 

P.S. Przy pisaniu dzisiejszego posta, jak zawsze korzystałam z nieocenionego źródła wiedzy na temat perfum - ich składów i historii powstania - jakim jest portal Fragrantica.pl 



środa, 22 maja 2019

Konferencja Influencer LIVE Poznań - czy warto?

Konferencja Influencer LIVE Poznań - czy warto?
W dniach 11-12 maja 2019 roku uczestniczyłam w Influencer LIVE Poznań, czyli konferencji dla najlepszych Twórców Internetowych, jak piszą o sobie sami organizatorzy. W przestrzeniach Międzynarodowych Targów Poznańskich spotkało się prawie 2000 influencerów oraz ponad 60 prelegentów. Jak wspominam to wydarzenie z perspektywy początkującej blogerki i influencerki?
Influencer LIVE Poznań dawniej nazywało się Blog Conference Poznań i po raz pierwszy miałam przyjemność uczestniczyć w tym wydarzeniu w zeszłym roku. Już wtedy konferencja spodobała mi się na tyle, że wiedziałam że koniecznie muszę spróbować dostać się w kolejnym roku. W zeszłym roku nie przygotowałam porządnej relacji po wydarzeniu i do dzisiaj trochę żałuję. Dlatego, aby nie powielić tamtego błędu zabieram się za relację w czasie, kiedy jeszcze pamiętam co i jak ;-) 
Influencer LIVE Poznań to konferencja dla twórców internetowych - głównie blogerów, ale również youtuberów, czy twórców Instagramowych. To dwa dni intensywnych wykładów, warsztatów i spotkań o przeróżnej tematyce, wśród których każdy znajdzie dla coś interesującego. Kiedy jechałam na Blog Conference w zeszłym roku jako totalny świeżak (wtedy prowadziłam bloga rok!), pamiętam że byłam bardzo pozytywnie zaskoczona, jak wiele spotkań poświęconych jest właśnie tematyce dla takich nowicjuszy jak ja. W tym roku także skorzystałam z wielu wartościowych wykładów, a w układaniu "planu udziału" bardzo pomocna była aplikacja na telefon, którą przygotowali organizatorzy. Trzeba bowiem wiedzieć, że podczas konferencji spotkania i wykłady odbywają się na czterech salach równocześnie i niestety nie ma nawet fizycznej możliwości uczestniczyć we wszystkim! Ma to oczywiście swoje minusy, gdy musimy zastanawiać się co wybrać (albo KOGO), ale z drugiej strony daje to możliwość wybrania dla siebie najbardziej interesującej tematyki i poruszanie się po przestrzeniach Międzynarodowych Targów Poznańskich. To przemieszczanie się jest o tyle istotne, że oprócz wykładów i dyskusji, w nazwijmy to "części wspólnej" znajduje się szereg stoisk partnerów wydarzenia, którzy kuszą nas różnego rodzaju mini konkursami i dodatkowymi atrakcjami. W korytarzach spotykamy też co chwilę bardzo znanych blogerów i influencerów, jest to więc okazja, aby poznać kogoś "na żywo" ;-) 
Udział w konferencji jest bezpłatny, wcześniej obowiązują jednak zapisy podczas których nasze zgłoszenie jest weryfikowane. Jak już wspomniałam mimo, że jestem blogerką z dość krótkim stażem udało mi się zakwalifikować na wydarzenie już drugi raz. Warto jest więc próbować! Podczas Influencer LIVE wzięłam udział w 5 wykładach i dyskusjach panelowych w sobotę oraz 4 w niedzielę. Ponieważ przyjechałam do Poznania dopiero po godzinie 10, to po spotkaniu z Talarkową (z którą miałam przyjemność uczestniczyć w konferencji już drugi raz!) i odebraniu identyfikatorów zdążyłyśmy akurat na wywiad z Szymonem Hołownią o bardzo wymownym tytule "Jak robić dobrze?" (tak z TYM Hołownią!). Szymon opowiadał między innymi o początkach jego działalności charytatywnej w Afryce i akcji "Przybij nam 5", a także o pozornej pomocy potrzebującym, w jaką czasami się włączamy.  
Po krótkiej przerwie regeneracyjnej, podczas której skorzystałyśmy z oferty Kuchni Lidla i posiliłyśmy się bardzo smacznymi burgerami z szarpaną wołowiną (Lidl był jednym z partnerów strategicznych wydarzenia) udałyśmy się na zajęcia Janiny Bąk, znanej bardziej jako Janina Daily. Jej wykład "Statystyka - królowa nauk czy popychadło internetowego świata? Jak nie powielać głupot" zebrał rekordową liczbę chętnych i całe szczęście, że w sali byłyśmy nieco wcześniej, bo dzięki udało się nam być w miarę blisko sceny. Niestety zabrakło już dla nas miejsc siedzących, ale te 30 minut minęło bardzo szybko i nawet nie zauważyłam, żeby bolały mnie nogi ;-) 
Kolejnym wydarzeniem był panel dyskusyjny "Jak zachować niezależność będąc popularnym twórcą Beauty?". Tutaj tematyka bardziej pasowała do tego, czym głównie zajmuję się na moim blogu. Zresztą uczestniczkami panelu były same beauty influencerki - od lewej: @aniamaluje @czarszka @napieknewlosy oraz Ania z @kosmetykianwen. Dziewczyny poruszyły wiele kwestii znanych w "naszej" branży. Mówiły m.in. o rzetelności testowania kosmetyków, gdy pojawiają się recenzje np. po tygodniu stosowania czy o tym, że testy produktów pochodzące ze współprac powinny być raczej oznaczane, jako pochodzące z tego źródła. Wspominały także początki swojej kariery oraz propozycje współprac i działań, jakie otrzymywały. Wiele czasu poświęciły na wskazanie, że nie każda propozycja jest dla twórcy korzystna i absolutnie nie powinno się "brać wszystkiego jak leci". Przypomniało mi to wiele ostatnich sytuacji, gdzie pojawiające się znienacka recenzje niektórych produktów u różnych influencerek beauty wydawały mi się czasami co najmniej mało wiarygodne. Myślę, że niestety każda z nas zna przynajmniej jedną osobę, która skuszona ofertą darmowego produktu od firmy "testuje" produkty zupełnie nie dla jej cery, czy jeszcze gorzej - pisze piękne opisy produktów, których nawet nie otworzyła z pudełka (a sam kosmetyk odsprzedaje później na internetowej aukcji). 
Firmy niestety albo nie zauważają takich działań, albo nie traktują ich poważnie i tym sposobem blogerki beauty tracą swoje dobre imię i przez wielu są uważane za niewiarygodne, albo nawet głupie. Tak poczułam się uczestnicząc w kolejnym spotkaniu o ciekawym tytule "Jak robić atrakcyjne zdjęcia na Instagram by otrzymywać oferty współpracy? - Rosefield". Przyznacie sami, że nazwa spotkania bardzo kusi i mimo, że nie spodziewałam się żadnych "odkryć Ameryki" chętnie udałam się na salę, gdzie odbywać się miało godzinne spotkanie. Zresztą nie ja jedna - sala wypełniona była nieomal po brzegi. I jakież było nasze wszystkich zdziwienie, gdy po 15 minutowej prezentacji, która nie wniosła totalnie nic nowego, okazało się, że to już koniec i że prowadząca zaprasza nas do wzięcia udziału w konkursie. Serio? To wystąpienie było totalną klapą i myślę, że nie tylko ja byłam zła o ten stracony kwadrans. Jedno jest pewne - nie skuszę się raczej na nic z tą marką w tle.


Wyświetl ten post na Instagramie.

Podczas weekendowego Influencer LIVE w Poznaniu miałam przyjemność poznać peelingi kawowe marki @bodyboom_official 😊 Czy wiecie, że do ich produkcji wykorzystywana jest kawa robusta? Kosmetyki te nie są testowane na zwierzętach, a przy ich produkcji stosowane są naturalne składniki. Obok kawy jest to m.in. sól himalajska, brązowy cukier, olej makadamia, olej arganowy, czy ze słodkich migdałów. Na stoisku Body Boom mogliśmy powąchać wszystkich wersji zapachowych peelingów, a także przetestować inne produkty, jak masła do ciała, czy kremy i balsamy. Można też było zrobić swoją własną spersonalizowaną torebkę z peelingiem, który najbardziej się nam spodobał. Ja zdecydowałam się na owocowe zapachy - mango oraz truskawkę. Choć przyznaję, że kusiła mnie też mocno mięta 😄😁 Zbliża się lato, więc peelingi bardzo mi się przydadzą, a po testowaniu opowiem Wam jak było 😄 Znacie produkty tej marki? #peelingkawowy #peeling #kosmetykidopielegnacji #kosmetykinaturalne #naturalnekosmetyki #naturalcosmetics #cosmetics #bodycare #body #bodyboom #kosmetyki #testujemy #beauty #beautyblogerka #beautybloger #blogerkakosmetyczna #blogerkabeauty #bblogers #urbanbeauticuan
Post udostępniony przez Urbanbeautician (@_nostami)
Jednak jak przystało na poszukiwaczki kosmetycznych nowości pod każdą postacią nie mogłyśmy ominąć stoiska Body Boom, na którym w zamian za wypełnienie krótkiej ankiety otrzymałyśmy po dwa kupony. Można było je wymienić na którąś z prezentowanych wersji zapachowych peelingów kawowych lub puszystą, różową watę cukrową. Przyznaję pokusa była silna, ale chęć przetestowania dwóch peelingów zwyciężyła :D Dodatkowo można było zażyczyć sobie, by jeden z tych kosmetyków został zapakowany do własnoręcznie ozdobionej torebki. To było fajne - mam teraz niepowtarzalny produkt! ;-)
Tradycyjnie już, jak chyba nieomal wszyscy uczestnicy Influencer LIVE zrobiłyśmy sobie zdjęcie na tle firmowej "ścianki". To obok kolejki do burgerów chyba najbardziej oblegane miejsce na konferencji (no i kawa rano!). Mi jeszcze udało się uścisnąć dłoń Dominice z @kobiecafotoszkola. Wiele wskazówek, które usłyszałam, bądź przeczytałam na jej Instagramie, czy warsztatach live, które prowadzi otworzyło mi oczy na fotografię i choć wiem, że sporo jeszcze nauki przede mną, to i tak bardzo jestem dumna z postępów, jakie udaje mi się dzięki temu robić. I chyba właśnie to spowodowało, że strasznie się stremowałam, jak już udało mi się spotkać ją na korytarzu i że totalnie nic ciekawego nie powiedziałam (a nawet nie wiem czy się przedstawiłam!). Mimo to bardzo cieszę się, że się odważyłam - za rok z pewnością będzie lepiej! :D 
Ostatnim spotkaniem w sobotę, na które koniecznie chciałam pójść był panel dyskusyjny youtuberów, gdzie jednym z prelegentów był Martin Stankievitz. I zajrzałam tam tylko po to, aby przekonać się, czy w realu też jest takim "śmieszkiem", jak na YouTube^^. Po tym wydarzeniu poszłam zameldować się w hostelu, który wynajęłam na booking.com i.. był to mój pierwszy raz, jeśli chodzi o rezerwację za pośrednictwem tego portalu! Dlatego mogę Wam z czystym sumieniem zagwarantować, że nawigacja na stronie booking.com jest dziecinnie prosta, a gwarancja odwołania rezerwacji do 2 dni przed wyjazdem (bez konieczności żadnych opłat) daje duże bezpieczeństwo i swobodę w podejmowaniu decyzji! Zdecydowałam się na nocleg w Poznaniu w Tenement House, hostelu znajdującym się nieomal w samym rynku! Apartamenty usytuowane były w kamiennicy, która nie wyglądała może zbyt zachęcająco, jednak same wnętrza były wyremontowane i ciekawie urządzone. Myślę, że jak na jedną noc było naprawdę OK. Późnym wieczorem okazało się, że ciepła majowa noc zwabiła do pobliskiego pubu wielu bywalców, ale wrażenia całego dnia spowodowały, że nie miałam żadnych problemów z zaśnięciem. Zresztą wcześniej nie omieszkałam skorzystać z możliwości oprowadzenia przez świetną znawczynię miasta i jego zakamarków, czyli Talarkową ;-) Kolejny raz przekonałam się, że Poznań ma bardzo wiele urokliwych miejsc i świetnych pubów, barów, kawiarni, knajpeczek itp. Nawet zaryzykuję stwierdzenie, że wiele jest lepszych niż w moim ukochanym Wrocławiu (nie wierzę, że to napisałam! :P). Wieczorem na terenie targów odbywała się Gala Twórców internetowych, a później impreza integracyjna wspierana przez Winnicę Lidla i markę Whiskey in the Jar (drugiego z partnerów strategicznych). 
Ponieważ jednak w tym wpisie chciałabym skupić się głównie na konferencji Influencer LIVE, to dodam jedynie że niedzielne śniadanie zjadłyśmy w Parma & Rukola Caffe and ristorante niedaleko terenu MTP, gdzie zajadałyśmy się wspaniałymi bajglami. A wszystko dlatego, że chętnych na śniadanie Lidla było zbyt wielu i zwyczajnie zabrakło dla nas tych pięknych, instagramowych mini przekąsek ;-) (a przynajmniej nie było już ich po porannym wykładzie). 
W niedzielę od rana bardzo padało, stąd w holu konferencyjnym wyrósł las parasoli ;-) Rano wzięłam udział w dość kontrowersyjnym wystąpieniu Kamila Nowaka (autor blogojciec.pl) zatytułowanym "Powiem Ci dlaczego źle prowadzisz swojego bloga?". Bloger odwołał się w nim do wszechogarniających "doradców" w zakresie tego o czym moglibyśmy pisać i w jaki sposób. Wskazał też, że czasami udostępnienie przez kogoś "znanego" można nam znienacka wygenerować ogromny ruch wśród obserwujących. Pamiętam, że sama także miałam kiedyś sytuację, że ktoś usiłował mi sugerować w jaki sposób powinnam wykonywać zdjęcia (bo akurat ten aspekt poddałam ocenie). I nie mam tutaj na myśli sytuacji, gdy proszę o taką ocenę, ani gdy chodzi o sprawy techniczne, chodziło generalnie o koncept, który się mojemu samozwańczemu "doradcy" delikatnie mówiąc nie spodobał. I wiecie co? Zrobiło mi się trochę przykro, słysząc te niemiłe komentarze, ale nie zmieniłam zdania odnośnie tego co uważam za "fajne". I to jest dobry kierunek - jak wskazuje też Kamil w swoim wystąpieniu. Bo to co tworzymy i w jaki sposób, to jest właśnie to co w nas unikalnego i niepowtarzalnego. I własnie za to nasi "czytelnicy" nas kochają :3
Kwestie hejtu i "życzliwych komentarzy" omawiała Ania Makowska podczas wystąpienia "Zarządzanie hejtem w social media". Problem ten dotyczy nieomal każdego influencera w mniejszym lub większym stopniu i aż dziw bierze, że nadal jest takie przyzwolenie na tego typu działania w społeczności. Generalnie najsilniejszą bronią jest... brak reakcji, a najlepiej po prostu usuwanie zbędnych komentarzy i w skrajnych przypadkach blokowanie hejterów. Na świecie jest wiele ciekawych rzeczy do zrobienia, niż tracenie czasu na takich ludzi. Prowadząca zwróciła też uwagę na obowiązek reagowania na hejt, który może pojawiać się np. na prowadzonych przez nas grupach, czy w odpowiedzi na czyjś komentarz. Jako administratorzy strony czy grupy mamy to niejako wpisane w swoje obowiązki. Oczywiście dobrze jest poprosić o pomoc także innych użytkowników forum czy grupy, zwłaszcza gdy mamy już całkiem sporą społeczność. 
Michał Szarfański w swojej prelekcji "Zarabiam na blogu - co dalej?" roztoczył przed nami wizję zarobku dużych cyfr i nieograniczonych wręcz możliwości finansowych. Przyznaję, że te jego historie sprawiły, że poczułam się co najmniej jak z jakiejś innej bajki. Na szczęście kolejne wystąpienie sprowadziło nas do realiów polskich :-) Michał Górecki w wykładzie "Depresja blogera, czyli wyobrażenia o blogowaniu versus rzeczywistość" pokazał nam wszystkie najciemniejsze strony blogowania. I zwrócił uwagę na to, że pytania z którymi borykają się początkujący blogerzy tak naprawdę pojawiają się także w przyszłości i że jedynym wyjściem z mniejszych lub większych "dołów" jest robić to co się kocha, nie patrząc na zasięgi. Wskazał, że większość z nas nie będzie zarabiała na blogowaniu, a tworzenie będzie jedynie naszym hobby. Pasją, która ma dawać nam fun i motor do działania, przyjemność i radość. Że atrakcyjne współprace mogą być miłym docenieniem, czy odskocznią od szarej codzienności, ale nie można zrobić z nich sensu istnienia naszego medium. Bo kto lubi przeglądać słupy reklamowe? (OK ja lubię, ale chodziło mi o zmianę idei dla której prowadzimy nasz kanał twórczy). 
Czy warto zatem uczestniczyć w konferencji Influencer LIVE gdy jest się początkującym (lub trochę mniej) twórcą? Myślę, że na to pytanie odpowiedziałam Wam całą dzisiejszą relacją! Uczestniczyliście w podobnym wydarzeniu? Jak Wam się podobało? No i kogo zachęciłam do udziału w ILPoznan za rok? ;-) 

  

środa, 15 maja 2019

Recenzja: maski Seoul Beauty Mask Skin79

Recenzja: maski Seoul Beauty Mask Skin79
Parę dni temu pisałam Wam na blogu o moich zużyciach kosmetycznych kwietnia (LINK), wśród których znalazło się aż 15 maseczek! Przyznaję, że jest to mój ulubiony sposób pielęgnacji skóry twarzy, a zarazem chwila relaksu. Pośród zdenkowanych w kwietniu kosmetyków znalazła się cała seria koreańskich masek w płachcie marki Skin79. Dzisiaj chciałam przedstawić Wam, jak sprawdziły się one na mojej skórze. 
Zgodnie z dziesięcioma krokami koreańskiej pielęgnacji maseczka jest siódmym etapem, a większość kobiet stosuje nasączone esencja płachty nawet codziennie. Taka jest także dewiza serii masek Seoul Beauty Mask marki Skin79 : 1 dzień = 1 maska. Cały set składa się obecnie z pięciu masek odpowiadających na różne potrzeby skóry. Wspólny dla nich jest skład bazowy - każda bowiem zawiera esencję wzbogaconą o wyciąg z żeń-szenia, wyciąg z liści aloesu, ekstrakt z morwy białej oraz wyciąg z łzawicy ogrodowej i badianu. Żeń-szeń odpowiada za odżywienie i dotlenienie komórek skóry, a także pobudzenie procesu odnowy naskórka. Aloes wygładza, ujędrnia i wspomaga utrzymanie wilgoci. Ekstrakt z morwy białej uelastycznia skórę, a także chroni ją przed procesem starzenia. Łzawica ogrodowa ma działać przeciwzapalnie, a wyciąg z badianu właściwego chronić skórę przed bakteriami. Wszystkie maski z serii posiadają na opakowaniu grafikę - młodą dziewczynę, nierzadko ze swoim psem. Nazwa serii sugeruje, że jest to mieszkanka Seulu. Wszystkie maski stosowałam wieczorem na oczyszczoną skórę twarzy. Kolejność ich używania wybrałam metodą losową.
Maska Seoul Girl's beauty mask - Brightening Care - rozjaśniająca
Oprócz wspomnianej wyżej roślinnej bazy w esencji, wspólnej dla wszystkich masek tej serii, wersja rozjaśniająca zawiera wyciąg z kwiatów wiśni Yoshino, który ma działanie łagodzące i lekko rozjaśniające. Płachta była dobrze nasączona esencją, której była wystarczająca ilość. Maska miała kwiatowy zapach z delikatnie cytruskowymi nutami, który ogromnie mi się spodobał. Sam krój płachty był dla mnie nieco zbyt krótki na czole i nieco trudny do dopasowania dla mnie pod nosem. Ten sam krój mają wszystkie maski tej marki, widocznie nie jestem "wymiarowa" :-) Nie wpływa to znacznie na używanie kosmetyku, trzeba jedynie nieco więcej czasu poświęcić na dopasowanie płachty i nie przejmować się, że nie leży ona idealnie. Sam materiał płachty jest bardzo miękki w dotyku. Nałożyłam maskę na około 10 min, a po zdjęciu płachty skóra nadal pozostawała wilgotna. Efektem była ładnie nawilżona skóra, delikatnie rozjaśniona, mocno odświeżona i uspokojona.
Maska Seoul Girl's beauty mask - Soothing Care - wygładzająca
Tutaj płachta była bardzo mocno nasączona esencją zawierającą ziołowy kompleks roślinny (z nagietkiem lekarskim), hydrolatem i wyciągiem z lawendy oraz rumianku. Te składniki mają odpowiadać za ukojenie podrażnionej skóry oraz działać przeciwzapalnie. Podczas aplikacji maska była przyjemnie mokra i lekko chłodziła skórę. Bardzo dużym MINUSEM jest brak sposobu użycia w języku polskim, mimo że na opakowaniu jest naklejka z opisem kosmetyku i informacją o dystrybutorze. Na szczęście sposób użycia jest po angielsku, bo nie wiem ile osób byłoby w stanie przeczytać go w języku koreańskim? Owszem są obrazki, ale nie zawierają cyfr-informacji o czasie aplikacji. To własnie z angielskiej instrukcji dowiedziałam się, że płachtę należy pozostawić na skórze do 15 min. Po tym czasie moja skóra była chłodna w dotyku, delikatniejsza, uspokojona i taka jakby wilgotna z wierzchu. Po kolejnych kilku minutach od zdjęcia płachty skóra wyglądała na nawilżoną i delikatnie jaśniejszą. Uczucie chłodu trwało jeszcze jakiś czas po aplikacji.
Maska Seoul Girl's beauty mask - Moisturizing Care - nawilżająca 
Zgodnie z informacją na odwrocie esencja zawiera kwiatowy wyciąg z lotosu i róży damasceńskiej, które mają wpłynąć na długotrwałe nawodnienie skóry. Płachta była mokra, choć jak na razie najmniej nasączona ze wszystkich przetestowanych dotychczas z tej serii. Aplikowałam ją na 15 min (znów brakowało polskiej instrukcji!), a w tym czasie maska przyjemnie koiła moją skórę. Po zdjęciu płachty na skórze pozostała delikatna warstwa okluzyjna. Nie lubię tego uczucia "oblepienia", na szczęście trwało ono dość krótko. Skóra po użyciu maski rzeczywiście wyglądała na dobrze nawilżoną i uspokojoną. 
Maska Seoul Girl's beauty mask - Wrinkle Care - przeciwzmarszczkowa
Jest to "najświeższa" z mojej kolekcji masek Skin79 i dokupiłam ją całkiem niedawno. Ta niestety nie miała wcale polskich napisów na opakowaniu. Nie było nawet naklejki z informacją od dystrybutora... Na stronie internetowej wyczytałam, że wersja przeciwzmarszczkowa zawiera kwiat hibiskusa, liście ginkgo biloba oraz wyciąg z liści miłorzębu japońskiego. Te składniki mają odpowiadać za wzmacnianie naczyń krwionośnych, regenerację komórek i stymulowanie ich odnowy, czyli działanie przeciwstarzeniowe. W porównaniu do pozostałych masek serii Seoul Girl's zapach był tutaj prawie niewyczuwalny. Płachta była bardzo mocno nasączona, a w opakowaniu zostało całkiem sporo esencji. Podczas aplikacji esencja miło nawadniała moją skórę. Maskę nałożyłam na 20 min, zgodnie ze sposobem użycia ze strony www. Skóra po użyciu była delikatniejsza i gładsza w dotyku. Miałam wrażenie też, że stała się bardziej napięta i nawilżona. 
Maska Seoul Girl's beauty mask - Vital Care - odżywcza
Płachta tej maski była mocno nawilżona i bardzo delikatnie pachnąca. W esencji, zgodnie z informacją od dystrybutora, znajdował się wyciąg z wiesiołka dwuletniego, który łagodzi podrażnienia i stany zapalne skóry, a także opóźnia procesy starzenia. Miękki bawełniany płat maski dobrze przylegał do skóry. Podczas aplikacji czułam delikatne chłodzenie, które ustępowało po zdjęciu płachty. Skóra była dobrze nawilżona i nawodniona, a także lekko rozjaśniona. Po pięciodniowej kuracji maskami w płachcie generalnie jej stan się poprawił, nabrała jakiegoś takiego ładniejszego koloru i przede wszystkim wyglądała na zdrowszą i gładszą. 

Maski Seoul Girl's beauty mask używałam dzień po dniu, wcześniej oczyszczając skórę peelingiem micelarnym (marki Avon). Może być tak, że maski użyte w pierwszych dniach kuracji przygotowały moja skórę na lepsze wnikanie składników odżywczych i stąd te efekty na skórze nie były równomierne. Generalnie taka kilkudniowa kuracja bardzo się mojej skórze spodobała i zdecydowanie wyglądała ona na bardziej nawilżoną, wygładzoną i piękniejszą. Ciężko jednak jest mi zauważyć działanie poszczególnych masek, zwłaszcza w obrębie tych właściwości, do których nawiązuje ich nazwa i składniki zawarte w esencji. Żadna z masek jednak nie uczuliła mnie i nie spowodowała podrażnień, a wiele przyjemnie koiło i chłodziło moją skórę. Wszystkie maski miały miękkie, bawełniane płachty dość dobrze nasączone esencją. Minusem moim zdaniem jest brak informacji o sposobie użycia w języku polskim, a czasami brak jakiejkolwiek informacji o produkcie w naszym języku. Nie każdy lubi szukać w internecie takich informacji, a jak wiemy czasami sposób używania nawet pozornie "tych samych" kosmetyków może się różnić. Nie potrafię też wskazać absolutnego faworyta z tego setu, jednak cały zestaw masek Seoul Girl's Skin79 sprawdził się u mnie bardzo przyjemnie i jestem zadowolona z efektów na mojej skórze. Myślę, że właśnie tutaj leży klucz do jak najlepszego wykorzystania właściwości tych produktów - aby używać ich zgodnie z dewizą "1 dzień = 1 maska". Wszystkie maski kupiłam w sklepie internetowym SKIN79, najpierw korzystając z promocji na czteropak, a niedawno dokupując pojedynczo maskę przeciwzmarszczkową (której wtedy nie było). Znacie maski serii Seoul Girl's Skin79? Jakie są Wasze doświadczenia z nimi? A może znacie inne maski w płachcie tej marki, które są godne polecenia? 


piątek, 10 maja 2019

Denko, czyli zużycia kosmetyczne KWIECIEŃ 2019

Denko, czyli zużycia kosmetyczne KWIECIEŃ 2019
Maj ma to do siebie, że zawsze mam wrażenie, że doba nagle ulega skróceniu. Dzieje się bardzo dużo i ciężko jest mi wyrobić się z zaplanowanymi aktywnościami. Jednak nie mogłabym zignorować co miesięcznego podsumowania kosmetycznych zużyć, tym bardziej, że trochę się ich w kwietniu nazbierało. Zapraszam Was więc na kwietniowy projekt denko kosmetyczne. 
Szybki rzut na całość zużytych kosmetyków i już na pierwszy rzut oka widać, że połowa z nich to maseczki. To efekt drugiego miesiąca wyzwania, jakie zrobiłyśmy sobie z dziewczynami na forum portalu Dress Cloud. Postanowiłyśmy, że przez cały kwiecień będziemy starały się częściej wykonywać ten zabieg pielęgnacyjny, aby zużywać nasze gigantyczne zapasy. Jak wszystkie kosmetykomaniaczki mamy bowiem szczególną słabość do kosmetyków :-) 
DO CIAŁA (I TWARZY)
- sól do kąpieli stóp Lovely, Balea - zamknięta jest w saszetce z 40 g kosmetyku, co wystarcza na dwa przyjemne użycia. Sól zawiera olejek miętowy oraz ekstrakty z czerwonej pomarańczy, które nadają jej niepowtarzalny i orzeźwiający zapach. Zapach jest dość intensywny i wspaniale odświeża stopy oraz umila stosowanie tego produktu. Sól dodajemy do ciepłej wody w misce i moczymy około 10-20 minut. Pod wpływem soli woda barwi się na lekko żółty kolor. Dzięki zawartości aloesu, alantoiny oraz olejów: z jojoby i z sezamu skóra stóp po wymoczeniu ich w takiej kąpieli jest mocno odżywiona i wygładzona. Ja najbardziej lubię takie kąpiele po ciężkim dniu, lub długotrwałym chodzeniu na obcasach. Kąpiel z dodatkiem soli niesamowicie wtedy odpręża i łagodzi podrażnienia czy otwarcia. Kosmetyk kupiłam swego czasu w drogerii DM w Pradze.
- miniaturka kremu do rąk z linii Reve de miel, Nuxe - krem ten już nie raz uratował moją skórę dłoni spierzchniętych od zimna i wiatru. Krem ma nietłustą konsystencję koloru białego. Pięknie pachnie miodowym zapachem, który utrzymuje się dość długo na skórze. Krem regeneruje skórę i odżywia ją. Zaraz po zastosowaniu czuć nawilżenie. Krem szybko się wchłania i nie pozostawia tłustego filtru. Skóra na moich dłoniach przesusza się tylko zimą i wczesną wiosną i ten krem był dla mnie idealnym rozwiązaniem.
- musująca pastylka kapielowa Huhu papaja, MARBA - jak już nie raz wspominałam nie mam niestety wanny, jednak czasami udaje mi się skorzystać z odprężającej kąpieli. Ta pastylka spowodowała, że woda w wannie zabarwiła się na lekko żółty kolor, a skóra po kąpieli była bardziej nawilżona i miękka. Kosmetyk kupiłam w Lidlu i jest to produkt dla dzieci. Kosztuje kilka złoty, więc może kiedyś jeszcze się na niego skuszę?
- skoncentrowany żel pod prysznic mango i kolendra, Yves Rocher- to zdecydowanie mój kosmetyczny hit!  Jest bardzo wydajny, a sam producent zapewnia że wystarczy nam na około 40 prysznicy Towarzyszył mi podczas wielu, wielu podróży - m.in. do gorącego Budapesztu w czerwcu, pod namiot nad jezioro w lipcu, w sierpniu nad morze...  Aż dziwne ile kąpieli może zafundować ta mała buteleczka! Żel przepięknie, owocowo pachnie, wyraźnie czuć w nim mango. Bardzo dobrze się pieni i jest delikatny dla skóry, nawet tej spalonej słońcem. Dobrze oczyszcza ją z kurzu i sebum pozostawiając uczucie odświeżenia i nawilżenia skóry. Zawsze podczas wyjazdów boję się, że inna woda spowoduje, że moja skóra zacznie się przesuszać - z tym żelem nic takiego się nie działo i nawet nie musiałam po kąpieli używać balsamu! Żel ma nakrętkę dozującą kosmetyk. Trzeba bowiem pamiętać, że jest to KONCENTRAT, czyli że powinniśmy używać go nieco mniej. Nakrętka dozuje nam porcję żelu wystarczającą z powodzeniem "na raz", choć ja oczywiście używałam takich doz zazwyczaj kilka  Z jednej strony nakrętka dozująca jest super, bo pomaga nam się opamiętać w laniu kosmetyku, ale z drugiej kiedy chcemy wziąć dosłownie kropelkę to jest to bardzo utrudnione. Nie policzyłam ile ostatecznie kąpieli udało mi się wziąć z udziałem tego kosmetyku, ale uważam, że jest on bardzo wydajny. Butelka ma niewielkie rozmiary, z powodzeniem więc można ją ze sobą zabrać dosłownie wszędzie - to dlatego tak ze mną ten kosmetyk podróżuje ;-) Baza myjąca jest pochodzenia roślinnego, a sam żel ma formułę składającą się z 97% składników pochodzenia naturalnego. Jestem w nim absolutnie zakochana! W tym roku podobno jest więcej wersji zapachowych i z pewnością sięgnę jeszcze po ten kosmetyk, własnie z przeznaczeniem do wyjazdowej kosmetyczki. 
- krem Luxuriously Refining Planet Spa, Avon - po dwóch innych kremach na noc z tej serii wersja z czarnym kawiorem także okazała się bardzo przyzwoita. Tutaj opisałam PIERWSZY z nich, a tutaj DRUGIPrzede wszystkim krem miał działanie rewitalizujące i nawilżające, skóra go dobrze wchłaniała, a ja czułam, że jest ona dobrze odżywiona. Krem Luxuriously Refining miał lekko żelową konsystencję, perłowy kolor i był szalenie wydajny (tak samo zresztą jak jego poprzednie wersje). Obecnie używam nieco "bogatszej" formuły, ale nie wykluczone że wrócę do któregoś z kremów na noc serii Planet Spa, bo lubię ich szybkie wchłanianie się i tą lekką formułę. 
- płyn do płukania jamy ustnej Listerine Total Care - tradycyjnie już u mnie gości płyn mojej ulubionej marki, jednakże za wiele o nim Wam nie napiszę, poza tym, że działa, odświeża i pomaga w higienie :-)
- płyn do higieny intymnej z wyciągiem z nagietku, Tess - wspominałam Wam przy okazji relacji z targów Natural Beauty (na przykład TUTAJ), że żele do higieny intymnej uważam za najlepsze i gdy tylko mam taką możliwość to je kupuję. Wersja z nagietkiem jest chyba najbardziej uniwersalna i może być stosowana nawet przez osoby bardzo młode. Żel delikatnie myje i pielęgnuje okolice intymne, zabezpiecza je przed wysuszaniem śluzówki. Ma delikatny ziołowy zapach i jest bardzo, bardzo wydajny. Opakowanie z pompką jest  bardzo wygodne w stosowaniu, a sam kosmetyk możemy z powodzeniem używać także do mycia całego ciała. Czy kupię ponownie? OCZYWIŚCIE! 
- mydło w płynie Joyful Warm Orange, Cien - mydło z limitowanej serii świątecznej marki Cien z Lidla było moim pierwszym kosmetykiem tego typu z tej firmy. Mydło dość dobrze się pieniło, nie zauważyłam zwiększonego wysuszania dłoni. Jeśli chodzi o wydajność to oceniłabym ją raczej jako średnią, zapewniam jednak, że wcale mi to nie przeszkadzało. Zapach był delikatny, lekko pomarańczowy. Mydło kosztowało 3 złote, uważam więc, że za taką cenę jest warte wypróbowania. 
- balsam do ciała Naturals wanilia, Avon - balsam w opakowaniu które niezmiennie kojarzy mi się z jogurtem :-) Ta linia była w Avonie już dość dawno, lepiej nie mówić kiedy! Sam balsam miał bardzo lejącą konsystencję mleczka i dość długo się wchłaniał. Do tego ten zapach wanilii - który toleruję jedynie w zimowych miesiącach. Wszystko to sprawiło, że dno powitałam z prawdziwą ulgą... 
- żel pod prysznic Jeżynowy, Le Petit Marseiliais - z żelami tej marki mam w miarę pozytywną relację, to znaczy żaden mnie jeszcze nie zawiódł. Pienią się całkiem poprawnie, nie wysuszają nadmiernie mojej skóry, mają raczej fajne zapachy. Wersja jeżynowa miała jak dla mnie jak dotąd najgorszy zapach, była jakaś taka zbyt słodka. Jednakże nie był to zapach nieprzyjemny, czy irytujący. Ten żel miał pojemność 250 ml i miałam przyjemność poznać go dzięki pomocy Talarkowej, która w odpowiednim czasie zapolowała na niego dla mnie w Biedronce :-)
MAKIJAŻ (I TWARZ)
- płyn micelarny 3w1 skóra wrażliwa, Garnier - bardzo słynny płyn micelarny, który zna już cała blogosfera, a który ja miałam przyjemność odkryć dopiero niedawno :D Ogromna butla o pojemności 400 ml z zamknięciem na klik wystarczyła mi na dość długo. Płyn dobrze zmywał wszelki makijaż i zabrudzenia na skórze. Nie piekł mnie w oczy przy normalnym stosowaniu, jednakże czasami, gdy dostał się blisko oka to niestety było szczypanie. Zauważyłam także przy demakijażu ust, że jest on dość... gorzki. Oczywiście jego przeznaczeniem jest zmywanie makijażu, a nie konsumpcja jednakże mimo swoich wielkich zalet (w tym przyzwoitej ceny w promocji) nie zdołał on zdetronizować mojej ukochanej różowej Biodermy. 
- nawilżający płyn micelarny Hydrabio, Bioderma - a to jest ciekawy kosmetyk, bo mimo, że jest to płyn micelarny to mi znacznie lepiej stosowało się go jako tonik nawilżający i ostatecznie do takiego celu go zużyłam. Woda nie ma zapachu, jest hypoalergiczna, nie podrażnia, nie wysusza skóry. Jednakże do demakijażu wolę różową wersję Sensibio. 
- perełki do makijażu, Avon - wyrzucam, bo są bardzo stare, nie mam już do nich zakrętki, a poza tym zdecydowanie pora na nową wersję, bo widoczne na zdjęciu mają prawie... 10 lat! Tak się jakoś zagapiłam :-) Perełki są fajnym wykończeniem makijażu, w zależności od koloru mogą nadawał twarzy koloru, lub delikatnie rozświetlać skronie. 
- tusz do rzęs, BIOCURA Beauty - dostałam od mamy, miał fajną szczoteczkę z włosiem i ładnie otwierał oko. niestety nic więcej o nim nie wiem, a nie powalił mnie aż tak bardzo aby go szukać i ponownie kupować. 
- kredka do ust w kolorze Risque Rose, lekki podkład Ideal Flawless; oba AVON - te kosmetyki wyrzucam z uwagi na bardzo odległą datę ważności. Kredka miała drobinki i jej kolor obecnie średnio mi się już podoba. 
- kremowy róż do policzków, Bell - totalnie nie moja konsystencja! Nie dość, że róży używam naprawdę rzadko, to jeszcze zupełnie nie radzę sobie z kremowymi konsystencjami. Dlatego musimy się pożegnać z tym produktem. Chociaż myślę, że znam osobę, której właśnie taka formuła będzie odpowiadała :-)
MASECZKI
- maska do stóp, na dłonie oraz maska z olejkiem z dzikiej róży, L'Biotica - o tych maskach pisałam Wam niedawno posta, a tutaj znajduje się LINK
- seria masek w płachcie Seoul's Girl, Skin79 - a o tej serii niebawem pojawi się post na moim blogu, dlatego proszę o jeszcze chwilkę cierpliwości :-)
- oczyszczająca maska do twarzy z miętą i drzewem herbacianym, 7th Heaven - pachniała bardzo intensywnie niczym miętowa guma do żucia. Płachta była dość gruba, średnio nasączona i przez to ciężko było dopasować ją do twarzy. W niektórych miejscach przez cały czas odstawała. Maskę nałożyłam na 5 min na oczyszczoną skórę. Podczas aplikacji producent zaleca "zrelaksowanie się" i rzeczywiście lepiej w tej masce nie łazić, bo potrafi się lekko zsuwać. Myślę jednak, że to kwestia słabszego nasączenia. Płachta ma nadruk z motywem roślinnym. Maska zgodnie z informacją na opakowaniu ma dodać energii i ożywić skórę. Rzeczywiście ten intensywny zapach i uczucie chłodzenia skóry znacznie ją pobudza. Myślę, że ta maska mogłaby być super w letnie dni, o ile nie będziemy mieć skóry podrażnionej słońcem, bo.. no właśnie. Po 5 minutach zdjęłam maskę i pozostawiłam resztki esencji do wyschnięcia. Wtedy skóra zaczęła mnie trochę szczypać i piec, więc zmyłam twarz wodą. Teraz widzę, że producent pisze aby po aplikacji maski umyć skórę. Zawsze czytajcie sposób użycia!! Jeśli chodzi o efekty na skórze, to nie zauważyłam żadnego działania. Myślę, że ta maska to raczej produkt do relaksacji niż pielęgnacji, przynajmniej przy jednorazowym użyciu.
 - witaminowa maska intensywnie nawilżająca Vitamin Energy, Lirene - zawiera ekstrakty z wiśni z Barbadosu, wyciąg z kukurydzy i alantoiny, który uelastycznia naskórek i wspomaga jego odbudowę. Pierwsze zaskoczenie to konsystencja. Po barwnym, energetycznym opakowaniu spodziewałam się jakoś owocowej, żelowej formuły. A tu zaskoczenie, bo maska jest kremowa i biała. Zapach ładny, kwiatowy, delikatny. Aplikacja kosmetyku jest bardzo przyjemna, tak jakbyśmy nakładały krem na twarz. Podczas wsiąkania maseczki w skórę czułam lekkie chłodzenie. Po 10 minutach od nałożenia większość z maseczki wchłonęła się w skórę, a pozostałe resztki wytarłam płatkiem kosmetycznym. Po użyciu tej maseczki skóra była bardzo dobrze nawilżona i przyjemnie zregenerowana. Nie miałam potrzeby używać już kremu nawilżającego. Skóra miała wygładzoną powierzchnię i była przyjemna w dotyku. 
- próbka naturalnego kremowego peelingu papaja i żeń-szeń indyjski, Orientana - to moja pierwsza styczność z produktami tej firmy. Peeling zawiera pestki moreli i orzecha, olejki, ekstrakt z papai i żeń-szenia. Pierwsze co mnie zaskoczyło po otworzeniu saszetki to przepiękny zapach  Początkowo nie wiem czemu skojarzył mi się z zapachem róż, dopiero po chwili wyczułam bardziej owocową nutę. Peeling ma kremową konsystencję z ostrymi drobinami, których nie jest za dużo. Nałożony na wilgotną skórę przyjemnie oczyszcza ją, a przy tym jest dla niej delikatny. Mimo, że drobin nie jest za dużo, to i tak świetnie masują naskórek. Bez obawy - nie drapią mimo, że wydają się ostre  Próbka ma pojemność 3 ml i zużyłam ją na jeden raz zarówno na skórze twarzy, jak i szyi i dekoltu. Skóra po peelingu była pięknie oczyszczona, ale też gładka i nie podrażniona. Zauważyłam też, że jest tak jakby nawilżona. Peeling marki Orientana bardzo mi się spodobał i chętnie w przyszłości sięgnę po pełnowymiarowe opakowanie!
- ujędrniająca maseczka na twarz, szyję i dekolt do cery z pierwszymi oznakami starzenia, Vianek - to ostatnia maska z tej firmy, której jak dotąd nie testowałam (LINK). Dlatego moja ciekawość była wręcz rozpalona do czerwoności, zwłaszcza po bardzo pozytywnych doświadczeniach z wersją łagodzącą z białą glinką. Maseczka ujędrniająca zawiera ekstrakt z owoców truskawek oraz oleje - lniany, wiesiołkowy, z pestek truskawek i malin. Znajduje się tutaj także kwas hialuronowy, a przynajmniej obiecuje to producent. Maseczkę zużyłam na jeden raz, choć na upartego wystarczyła by może na dwie cieńsze aplikacje. Maska ma kremową konsystencję z widocznymi pojedynczymi drobinkami, które kojarzyły mi się z tymi "kropkami" od truskawek. Zapach mnie niestety mocno rozczarował. Spodziewałam się soczyście owocowego, a zamiast tego przypominał mi raczej pierogi z truskawkami. Czyli owszem owocki są, ale jakby przykryte mąką  Maska ma trochę nieapetyczny brązowawy kolor, ale przyjemnie się nakłada na skórę i dość sprawnie też z niej zmywa. Maskę nałożyłam na 15 minut, a po tym czasie zmyłam wodą. Pomimo, że zapach nie do końca przypadł mi do gustu, to muszę przyznać, że efekt na skórze był świetny. Skóra wyglądała na wygładzoną i ujędrnioną, miała też równy koloryt. Aż żałuję, że nie rozsmarowałam jej na szyję, aby i tam sprawdzić efekt wygładzenia  Maska ujędrniająca z Vianka okazała się bardzo przyjemnym kosmetykiem, a drobiny "truskawek" podczas zmywania delikatnie peelingowały skórę.
- maska nawilżająca z zieloną glinką, Ziaja - przeznaczona do suchej i normalnej cery. Obok glinki zielonej znanej ze swoich właściwości nawilżających zawiera ona także olej Canola, glicerydy kokosowe oraz ekstrakt z owoców drzewa Tara, który tworzy naturalny film ochronny wzmacniający barierę hydrolipidową skóry. Zawartość saszetki to 7 ml i taka ilość wystarcza na dość obfitą aplikację. Maseczkę nałożyłam na oczyszczoną skórę na około 10 min. Kosmetyk ma konsystencję pasty i przyjemnie rozprowadza się po skórze twarzy. W czasie aplikacji sporo maseczki wchłania się w skórę, a pozostałe resztki należy zmyć letnią wodą. Po nałożeniu maseczki na skórę odczułam delikatne pieczenie w niektórych miejscach. Na opakowaniu zauważyłam, że termin ważności tego kosmetyku już minął i to mogło być powodem reakcji mojej skóry. Dlatego zmyłam produkt z twarzy zdecydowanie wcześniej! Po zmyciu maseczki nic mnie już nie szczypało i nie miałam zaczerwienionej skóry. Zauważyłam za to, że jest ona bardziej miękka i tak jakby była pokryta lekkim kremem. Mimo małych przeciwności uważam, że jest to bardzo dobra maseczka i rzeczywiście skutecznie nawilża skórę. 
- maseczka ogórek mięta papaina, Ziaja - to naprawdę przyjemny kosmetyk! W saszetce mamy zamknięty przeźroczysty, zielony żelik z mikrogranulkami enzymatycznymi. Te drobiny delikatnie peelingują naskórek podczas zmywania maski. Kosmetyk zawiera ekstrakt z ogórka, mięty i papainy, która ma działanie bakteriobójcze. Maskę nakładany na oczyszczoną skórę twarzy na około 10-15 min. Ja nałożyłam całą zawartość saszetki, ale na upartego możliwe że wystarczyłoby na dwie, cienkie aplikacje. Podczas aplikacji czuć bardzo przyjemne, choć delikatne chłodzenie skóry. Maseczka odczuwalnie i bardzo szybko nawilża naskórek oraz koi skórę. Po zmyciu wyraźnie czułam orzeźwienie skóry! Świetna maseczka, do której chętnie jeszcze wrócę!
- maseczka głęboko nawilżająca, Cien - kolejny produkt z Lidla, który działa poprawnie, jednak na tle innych maseczek wypada dość słabiutko. 
- żelowa maseczka normalizująco-matująca, Bielenda - lubię do niej wracać ze względu na jej galaretkowatą konsystencję o cytrynowej barwie. Maseczka dość przyjemnie pachnie i bardzo miło mi się jej używa. Po aplikacji skóra jest zauważalnie mocniej nawilżona i zmatowiona. Chętnie sięgnęłabym po ten kosmetyk w normalnym opakowaniu typu np. tuba.
- próbka kremu różanego, Bielenda - przyjemny krem do twarzy przeznaczony do wrażliwej cery o bardzo lekkiej konsystencji i szybkim wchłanianiu. Chętnie przekonałabym się nieco dłużej, jak sprawdziłby się na mojej skórze, niestety jedna próbka wystarcza z ledwością na jedną aplikację i jest to zdecydowanie zbyt mało, aby przetestować krem. Dlatego mogę tylko powiedzieć, że wydaje się być całkiem OK, ale pewności nie mam... :D

Tak prezentuje się moje całkiem spore denko z kwietnia. Znalazło się tutaj 15 (!) maseczek (z czego 9 w płachcie), 17 pełnowymiarowych kosmetyków i 4 próbki (albo ja już liczyć nie umiem :D). Mam nadzieję, że uda mi się utrzymać zużywanie na takim poziomie także w szalonym maju, kiedy to wyjazd goni wyjazd. Właśnie już jutro jadę na Influencer Live do Poznania, gdzie mam nadzieję naładować blogerskie akumulatory i zdobyć tonę wiedzy od "starszych" kolegów i koleżanek z blogosfery :-) A jak tam Wasze zużywanie kosmetyków? Do lata coraz bliżej, może warto sprawdzić na sobie, czy te wszystkie obietnice producentów się sprawdzają ;-) Dajcie znać z komentarzach co ciekawego kosmetycznego obecnie się u Was sprawdza! 


  
Copyright © Nostami blog , Blogger