czwartek, 28 lutego 2019

#haul nie tylko kosmetyczny LUTY 2019

#haul nie tylko kosmetyczny LUTY 2019
Podobno te rzeczy, do których zabranie się sprawia nam największą trudność powinniśmy robić w pierwszej kolejności i jak najczęściej, po to aby dojść do wprawy i żeby przestały być kłopotliwe. Dlatego w tym miesiącu nietypowo najpierw zaprezentuję Wam wpis z zakupowymi nowościami miesiąca, a dopiero później ze zużyciami. Do dzieła!

Z początkiem roku powzięłam postanowienie, aby zużywać swoje zapasy kosmetyczne i starać się ograniczyć kupowanie. Jednak jak to zwykle z postanowieniami noworocznymi bywa, już kilka dni później poległam na styczniowych wyprzedażach, o czym mogliście przeczytać w styczniowym poście (LINK). Postanowiłam jednak nie poddawać się, zwłaszcza że kolejny miesiąc ma trochę mniej dni ;-) 
Zacznę od moich zakupów z Avonu. Jak na kilka zamówień poczynionych z dwóch katalogów, to wyszło w miarę OK. Przybyła mi oczyszczająca emulsja do twarzy linii Korean Charcoal Planet Spa o której pisałam w poście dotyczącym nowości tej firmy (LINK). Na spółkę z mamą kupiłyśmy też nowość - serum z vitaminą C Anew. Serum to ma działanie rozjaśniające i wyrównujące koloryt. Jego formuła jest dość oleista i w efekcie po kilku użyciach oddałam je mamie. Myślę, że więcej informacji o tym kosmetyku pojawi się w kolejnym poście z nowościami Avon. 
Jeszcze "na fali" styczniowych wyprzedaży udało mi się kupić drugą czapkę z uszkami w House. I to w zawrotnej cenie 6,90 zł! I ktoś może powiedzieć, że zima ma się ku końcowi, ale moje zatoki i tak wymagają ode mnie używania czapek nawet gdy jest już całkiem ciepło. Poza tym kiedy kupowałam wersję różową (LINK) miałam bardzo duży dylemat który kolor wybrać. I teraz mam obie! ;-) 
W sklepie Ziaja skusiłam się za to na punktowy reduktor trądziku. I muszę powiedzieć, że jak dotąd żaden inny kosmetyk tego typu nie zadowolił mnie jak ten kosmetyk!
W sklepie "Ładnie Pachnie", który słynie ze sprzedaży świec i wosków zapachowych natknęłam się na szczotkę do szczotkowania skóry twarzy na sucho marki Nested. Jakiś czas temu bardzo chętnie szczotkowałam swoje ciało  i byłam zachwycona efektami. Chciałabym wrócić do tych zabiegów, a w dodatku bardzo mnie ciekawi, jakie będą skutki szczotkowania twarzy. Jak na razie "poznajemy" się z moją nową szczotką, ale myślę, że gdy tylko nabiorę więcej wprawy i regularności, to obiecuję Wam wpis na ten temat. A tych z Was, którzy jeszcze nie znają mojego wpisu o szczotkowaniu ciała - zapraszam do lektury posta (LINK). Pod koniec informacji na temat techniki, jaką się posługuję znajdziecie tam też link do filmiku na YT, z którego ja "uczyłam" się szczotkowania. Polecam serdecznie! 
Z zakupem mojej szczotki było trochę przygód, bo przez pomyłkę pani w sklepie sprzedała mi wersję na ciemieniuchę dla dzieci. Ja nawet się nie zorientowałam, choć kształt rzeczywiście jest zupełnie inny! Pokazałam swój zakup na stories na Instagramie i wtedy własnie dostałam wiadomość od załogi sklepu o pomyłce. Na szczęście jeszcze nie zdążyłam użyć szczotki, umówiłyśmy się więc, że dwa dni później ponownie odwiedziłam "Ładnie Pachnie" i wymieniłam szczotkę na tą właściwą ;-) A ramach "rekompensaty" dostałam jeszcze małą wersję masła do ciała Mokosh o zapachu melona z ogórkiem. Strasznie się ucieszyłam, bo jeszcze nie miałam okazji nic tej firmy testować!
Irygator do czyszczenia przestrzeni między zębowych był takim moim małym "marzeniem" od kilku lat. Jednak modele dostępne w sprzedaży były albo zbyt drogie, albo ciągle nie wiedziałam czym kierować się przy wyborze. Kiedy więc w lutym okazało się, że takie urządzenie będzie do kupienia w Lidlu - nie wahałam się. Mam bowiem z tego marketu sporo urządzeń małego AGD i z wszystkich jestem bardzo zadowolona. Irygator kosztował niecałe 100 zł. Ma trzy poziomy czyszczenia i mimo, że ciągle używam najdelikatniejszego to uważam, że nieźle "wymiata". Oczywiście początki korzystania z niego są dość trudne - zazwyczaj pół łazienki mam zachlapane wodą. Ale myślę, że z czasem dojdę do wprawy. No i mam nadzieję, że przy kolejnej wizycie kontrolnej moja dentystka zauważy różnicę, bo to ona poleciła mi ten dodatkowy sposób na doczyszczenie jamy ustnej ;-) 
W lutym instagram i blogosferę zawojowały nowe maseczki z Bielenda i ja także uległam pokusie. Kupiłam całą serię masek Smoothie Mask, o których mogliście już poczytać na blogu (LINK). Pozostałe czekają na użycie, jednak mam zamiar nie dać im się za długo "zasiedzieć" w myśl zasady, że jeśli coś się kupiło i w tym samym miesiącu zużyło, to jakby tego nie było, prawda? :D
Tenisówki typu Slip On, to mój ulubiony model butów. Są wygodne, szybko się je zakłada i zdejmuje, a przy tym są lekkie. Swoją ostatnią parę kupioną w jakimś markecie dosłownie zajechałam, dlatego skorzystałam z wyprzedaży na Tchibo.pl i nabyłam kolejny egzemplarz. Nie mogę się doczekać, kiedy w końcu będzie można zrzucić ciężkie botki i ubierać takie leciutkie buciki!
Kilka razy już wspominałam Wam o festiwalu kawy, który darzę specjalnym uczuciem <3 Podczas trwania Urban Coffee Marathonu w wybranych kawiarniach, które biorą udział w wydarzeniu możemy skosztować specjalnej kawy i deseru, przygotowanych na tą okazję. Każdy z festiwali ma bowiem temat przewodni. Festiwalowa kawa kosztuje 7 zł, a w zestawie z deserem 12 zł. We Wrocławiu sporo kawiarni bierze udział w tym wydarzeniu, a dla mnie jest to znakomity pretekst do poznawania nowych miejsc! 
Tematem aktualnego festiwalu były "wycieczki". I tak mieliśmy wycieczkę do Belgii (espresso z tonikiem, czekoladą i miętą a na deser "zupa" z belgijskiej czekolady z orzechami), Włoch (kawa z amaretto i pokruszonymi ciasteczkami Amaretti oraz Panna Cotta z musem z truskawek), Francji (cafe aromatise a la creme brulee oraz mini tartalette z kremem patissiere i owocami), Irlandii (Irishcoffe z irlandzką whiskey oraz crumble z sosem waniliowym) oraz do Australii (latte ananasowe a na deser pavlova z ananasem i kremem kokosowym). 
Wiem, że festiwal Urban Coffee Marathon powoli podbija także i inne miasta, jeśli więc jesteście kawoszami to polecam Wam wykorzystać ten czas maksymalnie. Sama impreza trwa bowiem przez tydzień i po jej zakończeniu urządzane jest głosowanie internetowe, gdzie goście głosują na najlepsze według nich menu festiwalowe.
Kolejny raz mogę pochwalić się Wam moim nowym manicure, które jak zawsze zrobiła mi pani Ania z salonu Beauty Boutique. Tym razem postawiłyśmy na kolor szary, a po dwa paznokcie u każdej ręki zostały przyozdobione uroczymi gwiazdkami. Szary lakier pochodzi z kolekcji MakeAR, a na nim nałożony został Glam Top ze Słownianki. Zdjęcie niestety nie do końca oddaje to, jak pięknie mienią się paznokcie w słońcu. 
Wracając do zakupowych nowości, to w sklepie Flying Tiger kupiłam takie oto bambusowe pudełko z drewnianą pokrywką. Jest ono niedużych rozmiarów i przyznaję, że jeszcze nie wiem co będę w nim trzymała, ale bardzo spodobała mi się jego kolorystyka i styl.  
Zrealizowałam też moje kolejne marzenie, którym był komplet pędzli do makijażu. Zdecydowałam się na zestaw pędzli z linii Sunset marki Blend It, który kupiłam w sklepie Mint.pl. Te pędzelki są po prostu tak piękne, tak śliczne że aż boję się ich używać! :D
W zestawie znajduje się sześć pędzli przeznaczonych do blendowania i nakładania cieni. Każdy z nich (na szczęście!) jest podpisany, więc mam nadzieję, że powolutku, małymi kroczkami nauczę się z nich korzystać. Pędzle przyszły w niewielkiej, plastikowej kosmetyczce z zapięciem. Jestem w nich totalnie zakochana! 
W okazji dni Life Style w Superpharm było wiele fajnych promocji. Udało mi się nie ulec tym kuszeniom, jednak obok informacji o kremach MIYA za 15 złoty nie mogłam przejść obojętnie. I tak oto do mojej kolekcji trafił czwarty i ostatni krem z tej serii. Niebawem więc będę w końcu mogła przygotować dla Was post porównawczy i mam nadzieję uda mi się opowiedzieć, dlatego tak bardzo pokochałam kremy tej marki.
W małym sklepiku "Pachnący Domek" kupiłam dwa woski z lutowej kolekcji Yankee Candle. Oba zapachy bardzo mi się podobają. Red Rasperry jest mocno owocowy, a Sun Drenched Apricot Rose to kompozycja zdecydowanie kwiatowa. Przyznaję, że woski kupiłam z myślą o planowanym przez mnie rozdaniu. I choć skradły moje serce bardzo, to prawdopodobnie powędrują do kogoś innego, ale o tym w swoim czasie ;-) 
Pod koniec lutego odbywały się Targi Natural Beauty, które oczywiście odwiedziłam. Tym razem jednak mocno trzymałam się postanowienia o nie kupowaniu! Dlatego mimo, że widziałam wiele wspaniałych kosmetyków - np. nowy hydrolat z MALIN (!!) od LaLe, czy kosmetyki Chlebowe, albo naturalne gąbki i pumeksy do ciała - to nie kupiłam zupełnie nic! Otrzymałam tylko w ramach przetestowania próbki dwóch kremów wrocławskiej marki si si bee - krem olejowy oraz z mocznikiem, a na stoisku Balja także próbki ekologicznego proszku do zmywarki. A że ja zmywarki nie mam, to te drugie powędrują do mojej mamy. Uff! Okazało się, że można fajnie przeżyć targi kosmetyczne bez szaleństwa zakupów!
Na koniec mój zakup z Pepco, czyli zestaw narzędzi do uprawiania ogródka ;D Postanowiłam w tym roku zadbać w końcu o moje kwiatki w domu i okazało się, że nawet nie mam czym ich przesadzić. Zestaw narzędzi zawiera dwie male łopatki oraz grabki. Wszystko wygląda jak dziecięce zabawki, ale są to normalne narzędzia. Ale za to jakie kolory! Taki zestaw kosztował 5 zł i mam nadzieję, że przyda mi się on przy porządkach ogrodniczych ;-) 

I tak właśnie przedstawiają się moje lutowe nowości nie tylko kosmetyczne. Jest tego zdecydowanie mniej, chociaż mogłoby być jeszcze lepiej. Mam nadzieję, że w kolejnych miesiącach mój kosmetyczny detoks wejdzie mi w krew i w końcu zacznie mi ubywać z zapasów w większym tempie! Jak podoba się Wam mój dzisiejszy haul? Coś Wam wpadło w oko? A może coś już znacie, używaliście i zechcecie podzielić się opinią? Dajcie znać w komentarzach! A na moim Instagramie @_nostami trwa wyzwanie "7 dni 7 szminek". Jeśli macie ochotę pobawić sie kolorami serdecznie zapraszam Was do wyróżnionego stories "challenge", gdzie wszystko jest opisane. 


sobota, 23 lutego 2019

Recenzja: maseczki Smoothie Mask Bielenda

Recenzja: maseczki Smoothie Mask Bielenda
Firma Bielenda co rusz zaskakuje nas zupełnie nowymi kosmetykami, które kuszą swoimi formułami i opakowaniami. Całkiem niedawno pojawiły się w Rossmanach dwie serie nowych masek tej firmy - Skin Shot oraz Smoothie Mask. Pomimo ogromnych zapasów maseczek do twarzy postanowiłam kupić i przetestować serię Smoothie i dziś zapraszam Was na ich recenzje. 
Owocowe maseczki Smoothie Bielenda zamknięte są w opakowaniu - saszetce, która kształtem przypomina butelkę koktajlu. Każda z nich ma pojemność 10 gram i jest przeznaczona na dwa użycia. Pomimo moich obaw rzeczywiście kosmetyku wystarcza na dwa razy i jest to odpowiednia ilość. Saszetki są w miejscu szyjki butelki nacięte i nie ma problemu z ich otworzeniem. Wszystkie maseczki z linii Smoothie prócz owocowych ekstraktów zawierają prebiotyk, który ma za zadanie wzmacniać barierę ochronną skóry na działanie niekorzystnych czynników oraz wspomagać jej regenerację. 
Prebiotyczna maseczka detoksykująca z brzoskwinią i papają Smoothie Mask
Jako pierwszą wypróbowałam maseczkę detoksykującą z brzoskwinią i papają. Olej z pestek brzoskwini ma regenerować skórę oraz ją wygładzać. Z kolei ekstrakt z papai nawilża i rewitalizuje naskórek, przywracając promienność cery. Po otwarciu opakowania poczułam delikatny, lekko owocowy ale też jogurtowy zapach. Maseczka miała dość gęstą, budyniową konsystencję o beżowym zabarwieniu. Jej skład przedstawiam na poniższym zdjęciu:
Maseczkę nałożyłam na oczyszczoną skórę i... prawie o niej zapomniałam! ;-) W ciągu tych 20 minut aplikacji większość kosmetyku wchłonęło się w moją skórę, a ja zupełnie nie odczuwałam żadnego dyskomfortu podczas noszenia maski na twarzy. Po zmyciu maseczki wodą (tak jednak to zrobiłam!) miałam bardzo miękką skórę i wrażenie delikatnej, dodatkowej warstewki. Jednak po chwili wrażenie to zniknęło, a ja mogłam cieszyć się ładnie zmatowioną skórą, o wyrównanym kolorycie i ładnym wyglądzie. 
Prebiotyczna maseczka nawilżająca z truskawką i arbuzem Smoothie Mask
Wykorzystany w tej masce sok z truskawek nawilża i rewitalizuje skórę, sok z arbuza dodaje jej promienności i blasku. Konsystencja tego kosmetyku była minimalnie lżejsza od poprzedniej wersji, bardziej jak truskawkowy koktajl i taki też był jej zapach. Jednak tutaj wyczuwałam bardziej nuty "jogurtowe" niż owoce. Skład maseczki z opakowania:
Po nałożeniu maseczki na twarz poczułam miłe nawilżenie skóry, które utrzymało się przez całą aplikację, a także po zmyciu kosmetyku. Także i ten produkt w dużej mierze wchłonął się w moją skórę podczas aplikacji. Skóra po zmyciu maseczki miała ładny koloryt i wyglądała na dobrze nawilżoną i zdrową.  
Prebiotyczna maseczka energetyzująca z bananem i melonem Smoothie Mask
Kolejność mojego testowania masek Smoothie wybierał mój narzeczony i jako trzecią wytypował dla mnie bananową. Oprócz ekstraktu z banana, znanego z właściwości odżywiających naskórek ta wersja zawiera także ekstrakt z melona, który ma dodawać skórze blasku. Skład prezentuję na zdjęciu poniżej:
Maska energetyzująca zdecydowanie najbardziej pachniała mlecznie, a nuty melona niestety zupełnie w niej nie odczułam. Konsystencja znów była bardziej gęsta, budyniowata. Po nałożeniu na skórę, tak jak w pozostałych przypadkach, świetnie się wchłonęła. Moja skóra dosłownie pije te maseczki! Skóra po użyciu tej maski była ładnie rozjaśniona i odżywiona. Jednak po wersji "energetyzującej" spodziewałam się jakiegoś efektu WOW, a tutaj było po prostu świeżo i nawilżająco. To mogą być jednak tylko moje subiektywne odczucia, ponieważ zapach bananów zawsze działa na mnie nieco kojąco i usypiająco ;-)  
Prebiotyczna maseczka normalizująca z awokado i kiwi Smoothie Mask
I kiedy już myślałam, że w temacie masek Bielenda z serii Smoothie nic mnie nie zaskoczy jako ostatnia do testów została wybrana wersja normalizująca. To, co zdecydowanie wyróżniło ją spośród pozostałych maseczek to cytrusowy i mniej "mleczny" zapach oraz chyba najlżejsza ze wszystkich konsystencja. Nie wiem czy nie z tego właśnie powodu wyszło mi tej maseczki na twarzy jakby najcieniej? Ale do rzeczy! Ekstrakt z kiwi wykazuje działanie antyrodnikowe i przeciwstarzeniowe. Za to olej z awokado silnie nawilża i ożywia naskórek. Pełny skład kosmetyku na zdjęciu:
Maskę nałożyłam na oczyszczoną skórę w taki sam sposób jak poprzednie, tzn przy pierwszym użyciu starając się wyciskać ją jakby tylko od połowy saszetki. Tak jak wspominałam - odniosłam wrażenie, że warstwa, która nałożyłam na skórę była jakby cieńsza, ale jest bardzo prawdopodobne, że powodem była lżejsza konsystencja. Maska podczas aplikacji bardzo fajnie odświeżyła moją skórę, także z uwagi na ciekawy zapach. Również i ten kosmetyk moja skóra dosłownie wchłonęła i tylko w miejscach, gdzie nałożyłam go nieco grubiej widać było, że coś mam na twarzy. Po umyciu skóra była pięknie zmatowiona i nawilżona. W dotyku stała się wyczuwalnie gładsza, wręcz satynowa. Maska normalizująca zrobiła na mnie największe wrażenie z całej serii Smoothie Mask! 

Testowanie wszystkich czterech wersji masek Smoothie firmy Bielenda zajęło mi dokładnie 8 dni. Każda z saszetek wystarczała spokojnie na dwa użycia i choć generalnie korzystanie z kosmetyków w saszetkach nie należy do najwygodniejszych, to obyło się bez większych problemów czy komplikacji. Wszystkie maski miały taki sam sposób aplikacji - nakładałam je na około 15-20 min. Podczas aplikacji za każdym razem większość kosmetyku wchłaniało się w moją skórę. Zawsze byłam tym faktem pozytywnie zaskoczona. Skóra wyglądała wtedy na mocno zmatowioną, choć w odczuciu była dobrze nawilżona i przyznaję kusiło nie raz, żeby nie zmywać resztek kosmetyku, tylko dać skórze wchłonąć go do końca. Jednak zdrowy rozsądek brał na szczęście górę i każdorazowo zmywałam maseczkę wodą. Zmywanie nie było uciążliwe i wystarczyła do tego zwykła woda, nawet bez gąbki konjac. 
Bez względu na to, po którą wersję Smoothie sięgnęłam, to moja skóra otrzymywała porządną dawkę nawilżenia i stawała się bardziej miękka w dotyku. Zazwyczaj też zauważałam pozytywną różnicę w jej kolorycie. Najbardziej przypadła mi do gustu wersja normalizująca z awokado i kiwi. Wersja z truskawką i melonem rozczarowała mnie trochę mało owocowym zapachem, ale nie była absolutnie zła. Podobne odczucia żywię do wersji z bananem. Podsumowując działanie masek Smoothie Bielenda uważam, że są to bardzo ciekawe kosmetyki o dobrym działaniu na skórę i przyjemnej aplikacji. Myślę, że wrócę do nich jeszcze nie raz, bo spodobały mi się ich formuły i działanie. Znacie już Smoothie Mask z Bielendy? Która szczególnie Was zainteresowała? Dajcie znać w komentarzach, a jak widać po ostatnim zdjęciu, to nie koniec nowości maseczkowych z Bielendy, które pojawią się niebawem na blogu.  



poniedziałek, 18 lutego 2019

Recenzja: kosmetyki Balea - podróż na tropikalną wyspę

Recenzja: kosmetyki Balea - podróż na tropikalną wyspę
Ten weekend był wyjątkowo wiosenny i słoneczny, a na termometrze było nawet 15 stopni! Jednak luty i inne miesiące zimowe nie zawsze są takie. Częściej mamy zimno, wietrznie, czasami także śnieg lub co gorsza deszcz! W takich chwilach zawsze marzę o wycieczce do dalekich, ciepłych krajów. Zapraszam Was dziś w podróż na tropikalną wyspę kosmetyków Balea!

Prawie dwa lata temu dzięki dziewczynom z portalu Dress Cloud poznałam kosmetyki firmy Balea. Z wypiekami na twarzy czytałam te piękne opisy o ich działaniu i zachwycałam się opakowaniami. Oczywiście musiałam pęknąć i gdy tylko udało mi się znaleźć sklep internetowy, który sprzedawał produkty tej marki zaopatrzyłam się w pierwsze kosmetyki. Pisałam o tym w poście Moje pierwsze Balea. Dalej wszystko potoczyło się jakoś tak bardzo szybko. Otrzymałam w prezentach od koleżanek z DC wiele nowych kosmetyków tej marki. Również sama będąc na wycieczkach w Pradze, Budapeszcie czy Wiedniu kierowałam swoje kroki do drogerii DM, gdzie można je kupić. Tym samym moja kolekcja bardzo się zwiększyła, a ja postanowiłam dziś podzielić się z Wami opiniami o kilku z nich. 
Dzisiejszą tropikalną podróż rozpocznę od owocowego peelingu Sommer-liebe, który pachnie arbuzem i melonem i jest to zapach tak soczysty, jak tylko można sobie wyobrazić! Kosmetyk ma konsystencję lejącego żelu z drobinkami ścierającymi i jest to raczej żel peelingujący, więc fanki mocnych zdzieraków nie będą z niego zadowolone. Żel jest półprzeźroczysty z widocznymi cukrowymi drobinami, ma barwę fuksjoworóżową bardzo podobną do nakrętki opakowania. Opakowanie jest przepiękne, jak to zawsze w kosmetykach Balea. Jest to stojąca tuba z zakrętką na "klik". Wewnątrz znajduje się 200 ml produktu, który ma optymalne pH dla skóry i jest wegański. Żel bardzo dobrze się pieni, dlatego można właśnie z powodzeniem w takiej formie go wykorzystywać. Skóra jest delikatnie złuszczona i milsza w dotyku. Oczywiście w czasie stosowania czujemy ten śliczny, melonowy zapach. Niestety nie jest on zbyt trwały i po kąpieli już go raczej czuć nie będziemy. 
O żelu pod prysznic Viva Cuba wspomniałam już Wam przy okazji mojego sierpniowego denko, ale akurat ta wersja zachwyciła mnie tak bardzo, że postanowiłam poświęcić jej kilka zdań. Na opakowaniu informacja, że jest to żel o zapachu limonki i hibiskusa - spodziewałam się więc mocnego, owocowego zapachu. Jakież było więc moje zdziwienie, gdy użyłam go po raz pierwszy! Woń była bowiem mocno tytoniowa i skojarzyła mi się z kubańskim cygarem. Ja akurat nie palę i nigdy nie paliłam, więc dla mnie tytoń powinien śmierdzieć, ale tutaj było całkiem miło i przyjemnie. Przy kolejnych użyciach stwierdziłam, że ten żel pachnie mi jak kościelne kadziło. No cóż - każdy ma swoje skojarzenia ;-)
Owszem, w tle można wyczuć delikatne nuty limonki, ale hibiskus jest tutaj tak intensywny, że przyćmiewa cała mieszankę zapachową. Jakby było mało wrażeń - żel ma barwę turkusową, co możecie zobaczyć na zdjęciu. Poza tymi rewelacjami kosmetyk spełniał swoje standardowe zadania, czyli dobrze się pienił, dobrze mył skórę i jej nie wysuszał. 
Kolejny kosmetyk pod prysznic także znalazł się wśród tych zdenkowanych, całkiem niedawno, bo w styczniu tego roku. Mowa o żelu pod prysznic Traumtanzerin for Girls z baletnicą na opakowaniu. Produkt miał cukierkowo-różową barwę i zapach słodyczy. Do dziś nie mogę się zdecydować, czy był to zapach lizaków, pianki mashmallow czy może waty cukrowej? To co zachwyciło mnie w tym kosmetyku to to, że oprócz dokładnego mycia i słodkiego zapachu miał on działanie lekko nawilżające. Co okazało się być zbawiennym w zimowe miesiące, gdy moja skóra mocniej się wysusza. Podobno był to produkt typu 2w1 i można było także używać go do włosów, ja jednak nie zdecydowałam się na to nigdy. 
Ostatni żel pod prysznic na dzisiaj to wersja Rose Elegance, która ma pachnieć różą i owocami gujawy. Przyznaje, że po opakowaniu spodziewałam się mocno różanego, wręcz "babcinego" zapachu. Dlatego mocno się zaskoczyłam przy pierwszym użyciu, bo zapach ma więcej nut owocowych niż kwiatowych. Sam żel jest perłowy i mocno kremowy. Delikatnie myje i pielęgnuje skórę, a przy tym dość dobrze się pieni. Jak wszystkie kosmetyki Balea jest wegański i posiada optymalne dla skóry pH. 
Balea słynie z produkcji owocowych pianek do golenia. Takich produktów na naszym rynku ciągle jest jeszcze niewiele (chociaż coraz więcej w tej kwestii się zmienia), stad myślę pianki Balea cieszą się tak dużym zainteresowaniem. Ponieważ ja korzystam z depilacji woskiem, to kosmetyki do golenia zużywają się u mnie dość wolno. Obecnie mam piankę Fruity Kiss z wakacyjnej kolekcji limitowanej i pachnie ona tak owocowo, jak rajski ogród! Pianka jest dość gęsta i "treściwa", dlatego niewielka jej ilość z powodzeniem wystarczy na goloną powierzchnię. Maszynka sunie po niej gładko i nie ma problemów z zacięciem się. Moja poprzednia wersja pachniała grejpfrutem i była lekko różowa (też Balea). Ta ma biały kolor, a zapach jak już wspomniałam jest naprawdę wspaniały! Choćby dla tych pianek warto zajrzeć do drogerii DM! 
Skoro jesteśmy przy włosach to marka Balea ma w swoim asortymencie całe grono produktów do pielęgnacji, czy nawet koloryzacji! Mój szampon jest przeznaczony do włosów suchych / zniszczonych i pachnie mango. Ale jak pachnie! Ten zapach jest identyczny z tym, jakbyśmy przekroili świeży owoc i przyłożyli nos do niego! Z informacji na opakowaniu dowiedziałam się, że szampon nie zawiera silikonu i ma zapewnić efekt "anty puszenia". Jak być może pamiętacie - moje włosy są falowane, a nawet lekko kręcone i mają tendencję do plątania się i puszenia. Wydawałoby się, że jest to produkt właśnie dla mnie. Niestety o ile nie mam do niego żadnych "ale" jeśli chodzi o funkcję myjącą - dobrze się pieni i domywa włosy z zabrudzeń, o tyle oczywiście moje włosy po nim są dość mocno poplątane. Na szczęście po użyciu sprayu nawilżającego udaje mi się je rozczesać. Kolejnego dnia efekt jest naprawdę WOW - włosy są miękkie, super się układają, wyglądają na zdrowe i błyszczące. Dlatego wybaczam mu już nawet to plątanie - w końcu i tak przy każdym szamponie do rozczesywania wspomagam się dodatkowym nawilżaczem. Jedynie moje zastrzeżenie budzi dość nieszczelna zakrętka. Tylko nie wiem czy wszystkie butelki tego typu tak mają, czy to mój felerny egzemplarz?
Jestem prawdziwą fanką nawilżania skóry twarzy, dlatego uwielbiam wszelkie toniki, hydrolaty czy wody termalne. Sięgam po nie właściwie przez cały rok, a szczególnie wiosną i latem. Woda w sprayu o zapachu melona bardzo mnie zaintrygowała, dlatego nic dziwnego, że trafiła do mojego koszyka. Woda jest przeznaczona zarówno do twarzy, jak i całego ciała. Opakowanie wygląda jak tradycyjny spray, dlatego łatwo można się pomylić. Woda wydobywa się z atomizera w postaci bardzo drobnych strumyczków, które dość obficie pokrywają naszą skórę pięknie pachnącym melonem kosmetykiem. Odświeżenie jest super, dlatego jestem wielka fanką używania tej wody w upalne dni czy po ćwiczeniach. Jednak z uwagi na dość obfite "moczenie" skóry nie nadaje się ona raczej do utrwalania makijażu (jeśli ktoś chciałby ją wykorzystać w ten sposób). Wracając jeszcze do zapachu to jest on mocno melonowy i dość intensywny, jednak szybko się ulatnia i nie jest drażniący. 
Żel do dezynfekcji dłoni SpaceCat Balea dostałam w prezencie i ma on nawet specjalne "ubranko" które umożliwia przyczepienie go np. do torby lub powieszenie w hotelowej łazience. Opakowanie ma zabawnego kota - zdobywcę kosmosu. Pierwsze zaskoczenie to zapach i kolor. Żel ma barwę czerwoną i pachnie jak kruche ciasteczka! Po wtarciu w dłonie oczyszcza je i odkaża. Przez chwilę możemy mieć uczucie, że dłonie delikatnie się kleją, ale to wrażenie dość szybko znika. Skóra jest oczyszczona i podobno pozbawiona bakterii.
Cake Pop to jedna z pianek do pielęgnacji dłoni Balea, jakie posiadam. Niewielka butelka mieści 100 ml kosmetyku, który wydobywa się z atomizera w postaci bardzo gęstej i puszystej pianki. Piankę tą wcieramy w skórę dłoni, tak jak krem. Jest ona bardzo wydajna i jedno lekkie "psiknięcie" z powodzeniem wystarczy. Jednak jest to kosmetyk raczej do skóry normalnej, do stosowania na co dzień, a nie w przypadku silnych przesuszeń, czy innych problemów ze skórą. Emulsja powstała po utlenianiu się pianki wchłania się chwilę, ale nie pozostawia żadnej dodatkowej warstwy - co dla mnie jest bardzo dużym plusem. Pianka pachnie tak słodko i smakowicie, że trzeba się pilnować żeby jej nie zlizać! Zapach kojarzy się ze słodyczami i czekoladą. Tak jak i w pozostałych przypadkach, mimo że zapach jest bardzo intensywny to nie jest zbyt trwały. 
Druga pianka to Raspberry Party i jak można się domyślić po nazwie, jest to kosmetyk o zapachu słodkich malin. Także i ten produkt przeznaczony jest do pielęgnacji raczej normalnej skóry dłoni. Obie pianki są niewielkich rozmiarów, jednak nie zdecydowałam się nigdy na noszenie ich w torebce. Boję się, że pod wpływem wstrząsów, wysokiej temperatury itp spraye mogłyby samoistnie "wybuchnąć", a po co mi takie "torebkowe wypadki"? ;-) Nie umiem też niestety powiedzieć, która z tych wersji ma ładniejszy zapach, obie są prześliczne! 
Aloesowy żel Balea kupiłam podczas pobytu w wyjątkowo upalnym Budapeszcie i uratował mi on wtedy skórę podrażnioną przez słońce. Kosmetyk ma konsystencję żelową i jak dla mnie pachnie lekko ogórkiem. Wchłania się dość szybko w skórę i dość mocno ją nawilża i koi. Myślałam początkowo, że odnalazłam tańszą wersję słynnego żelu aloesowego w butelce o kształcie liścia. Jednak trzeba zwrócić tutaj uwagę, że produkt Balea zawiera jedynie 10% ekstraktu z aloesu, podczas gdy tamten ma go o wiele więcej. W działaniu także zauważam różnicę - żel Balea dłużej się wchłania i nieco słabiej nawilża skórę. Patrząc jednak na jego cenę, to uważam że naprawdę jest bardzo dobrym kosmetykiem i warto poświęcić mu nieco więcej uwagi. 

Poprowadziłam Was dzisiaj przez oczyszczenie i orzeźwienie, nawilżanie i pielęgnację, aż po ukojenie skóry z egzotycznymi zapachami Balea. Dajcie znać w komentarzach co zaciekawiło Was najbardziej? Czy był to któryś z pachnących żeli? A może jakaś pianka? Jak podobają się Wam opakowania kosmetyków tej firmy? A może sami także jesteście fanami kosmetyków Balea? Chętnie poczytam o Waszych odczuciach!  

  

czwartek, 14 lutego 2019

Przegląd nowości kosmetycznych Avon 2019 (1)

Przegląd nowości kosmetycznych Avon 2019 (1)
Firmy kosmetyczne prześcigają się we wprowadzaniu nowości i czasami aż ciężko za tym wyścigiem nadążyć.  Dzisiaj zapraszam Was na recenzje kilku kosmetyków, które pojawiły się w ostatnim czasie w ofercie firmy Avon. 
Jak być może pamiętacie z mojego poprzedniego postu w styczniu przybyło mi sporo nowych kosmetyków z Avonu. Przede wszystkim skusiłam się wtedy na zestaw demonstracyjny, w którym znajdowało się siedem kosmetyków oraz dwie próbki. Poza tym otrzymałam też w prezencie od firmy kolejne dwie nowości (przynajmniej dla mnie), coś tam zamówiłam dla siebie... I tak oto zebrała się całkiem niemała grupka produktów do testowania! 
Peeling micelarny do twarzy z linii nutra effects zainteresował mnie, jak tylko zobaczyłam go w zapowiedziach. Ma on konsystencję myjącego żelu z dużą ilością bardzo drobnych drobinek ścierających. Żel ma mleczną, półprzezroczystą konsystencję i jest bardzo wydajny - niewielką ilością umyjemy z powodzeniem całą twarz (ja używam kropli o wielkości ziarna grochu!). Kosmetyk ma świeży, ale dość intensywny zapach. Na szczęście jego kontakt ze skórą jest raczej krótkotrwały i nie powinien powodować podrażnień. Używamy go jak tradycyjnego żelu do mycia twarzy - nakładamy niewielką ilość na dłonie, spieniamy na uprzednio zwilżonej twarzy i spłukujemy wodą. Skóra po użyciu tego kosmetyku jest bardzo dobrze oczyszczona. Trochę tak jakbyśmy zrobiły jej równocześnie peeling i tradycyjne oczyszczanie. Bardzo lubię używać tego produktu zwłaszcza wieczorem, aby porządnie i dogłębnie oczyścić skórę. Jednak rano używam innego produktu do mycia skóry. Jeśli chodzi o skład, to nie zachwyci on pewnie wielbicielek naturalnej pielęgnacji, ale pamiętajcie że to jest kosmetyk drogeryjny. Peeling micelarny nie zawiera mydła alkoholu oraz substancji natłuszczających. Produkt ten jest już dostępny w regularnej sprzedaży w cenie 12,99 zł. 
Koreański węgiel drzewny absorbuje zanieczyszczenia i pochłania nadmiar sebum. Jest to jeden ze składników oczyszczającej maseczki do twarzy Korean Charcoal Cleanse & Refine z linii Planet Spa Avon. Jest to maska typu peel-off, którą nakładamy grubszą warstwą na skórę, a po zaschnięciu ściągamy. Maska ma dość gęstą konsystencję, dzięki czemu łatwiej jest nałożyć ją na skórę. Ja zawsze czekam do całkowitego wyschnięcia masek tego typu, dzięki czemu nie mam nigdy problemów z ich zdejmowaniem. Maska oczyszcza skórę i lekko ją rozjaśnia, ale szczerze mówiąc nie widzę różnicy w działaniu pomiędzy nią, a innymi tego typu z Planet Spa (np energetyzującą z białą herbatą). Zapach maski jest dość intensywny, ale przyjemny. Z uwagi na to, że nakładam ją dość grubą warstwą wydaje mi się nie być zbyt wydajną, choć to oczywiście kwestia ilości dozowania kosmetyku. 
Kolejnym produktem z linii Korean Charcoal Planet Spa jest oczyszczająca emulsja do twarzy. Kosmetyk ten ma postać nieprzeźroczystego żelu w szarym kolorze o prześlicznym, kwiatowym zapachu. Bardzo lubię kosmetyki z tej serii właśnie za ich nietypowe, miłe dla nosa kompozycje zapachowe i seria Koran Charcoal zdecydowanie mi się spodobała! Żel zamknięty jest w butelce z pompką i jedna taka doza z powodzeniem wystarcza na oczyszczenie skóry twarzy. Kosmetyk używamy jak tradycyjne produkty do mycia twarzy i spłukujemy wodą. Skóra jest fajnie odświeżona i oczyszczona, a przy tym delikatnie nawilżona. Z doświadczenia już wiem, że emulsje myjące Planet Spa są bardzo wydajne i wystarczają na dość długi czas. Produkty z nowej linii Planet Spa można już zamówić w aktualnym katalogu Avon w cenie 9,99 - 10,99 zł.  
Odżywczy olejek do ust Avon True już okazuje się prawdziwym hitem! Moja wersja to kolor Blossom, choć na ustach właściwie nie widać prawie jego koloru, a jedynie subtelny blask. Olejek wbrew swojej nazwie nie pozostawia uczucia lepkości (no chyba żebyśmy go dokładali w kilku warstwach). Kosmetyk ten zawiera aż trzy rodzaje olejków - jojoba, z awokado i kokosowy. Jego skład prezentuję na zdjęciu poniżej:
Jest bezwonny i jak już pisałam prawie bezbarwny. Olejek bardzo fajnie odżywia usta i zabezpiecza je przed zimnem i wiatrem. Przez długi czas od aplikacji pozostają one nawilżone i zregenerowane. Olejek jest obecnie w sprzedaży w cenie 17,99 zł.
Kolejna nowość to próbka jednego z nowych odcieni pomadki Moc Koloru - jest to kolor Sweetheart. Pomadka ma kremową konsystencję i nie wysusza ust. Mam nadzieję, że zdjęcie oddaje choć trochę jej kolor. 
Kolor Sweetheart jest bardzo fajny na co dzień, do delikatnego podkreślenia koloru ust. Oprócz niego w kolekcji pomadek tej serii pojawiły się trzy inne odcienie - bardzo jasny, wręcz beżowy Falling For You, wpadający w koralowe odcienie różu (jeśli można tak to określić) kolor First Crush i bardzo ostatnio modny odcień różowego fioletu Pucker Up. Szminki są już w sprzedaży katalogowej, aktualnie w cenie 17,99 zł. 
Kolejna pomadka pochodzi z kolekcji NUDE, której jeszcze nie ma w katalogu Avon. Jest to seria nowych kolorów znanych już pomadek matowych. Sześć nowych kolorów dedykowanych jest chłodnym i ciepłym typom urody. Moja pomadka ma kolor Blush i zgodnie z kartą kolorów jest ona polecana posiadaczkom chłodnego typu urody. Ja jestem zdecydowanie tym "ciepłym", dlatego możecie zauważyć, że gryzie się nieco ten kolor z moją karnacją i jest dla mnie zdecydowanie zbyt jasny.
Blush jest jednym z najjaśniejszych kolorów pomadek z tej kolekcji. Ma dość chłodne tonacje różu, które podkreślają moją bladą skórę. Wydaje mi się, że zdecydowanie lepiej wyglądałabym w dość podobnym kolorze Nude Suede, który jest nieco cieplejszy. Pomijając kolor sama pomadka ma mocno kryjącą i jedwabistą konsystencję. Bardzo sprawnie się ją nakłada i gładko sunie po ustach. W noszeniu jest komfortowa i nie przypomina często wysuszających pomadek matowych innych firm. Tutaj wyraźnie czuć nawilżenie skóry ust. Ponieważ z kolorem średnio trafiłam, to używam ją często w połączeniu np z błyszczykiem w kolorze nude. Tak wiem, że to dziwnie brzmi - malować się matującą pomadką i nakładać na nią błyszczący błyszczyk ;D Ale tak mi się bardziej podoba! Aha, pomadki z kolekcji Nude będą w kolejnym katalogu, po 27.02.

Przedstawiłam Wam dzisiaj sześć nowych produktów Avon z rożnych kategorii pielęgnacji i makijażu. Wiele z nich to dopiero zapowiedzi produktów, które pojawią się dopiero w kolejnym katalogu. Dajcie znać, co najbardziej Was zaciekawiło, co się spodobało? A może znacie już któreś z pokazanych nowości i możecie podzielić się odczuciami z ich używania? Czekam niecierpliwie na Wasze komentarze! 



  

Copyright © Nostami blog , Blogger